Idąc wzdłuż płotu za bazą domową, postanowił, że nie będzie więcej marnował czasu na Janey Wilcox. W Nowym Jorku jest mnóstwo wspaniałych, pięknych młodych kobiet, a on przecież stanowi świetną partię. Skoro Janey Wilcox go nie chce, znajdzie bez trudu kogoś równie dobrego… albo nawet lepszego. Z zadumy wyrwał go głuchy stukot drewnianego kija. Podążył wzrokiem za odbitą piłką.
Poleciała na lewe zapole, a Selden, patrząc, jak wznosi się wysokim łukiem ponad trzecią bazą, nagle zauważył Janey siedzącą pomiędzy synami George'a Paxtona. Wszystkie jego postanowienia diabli wzięli. Był to piękny obrazek, jakby zdjęcie zrobione z ukrycia. Oblicze Janey promieniało delikatnością, jakiej nigdy wcześniej nie widział. Przytulała chłopca do piersi (Selden dałby wiele, żeby być na jego miejscu), a na jej twarzy malowała się łagodność Madonny. Serce zabiło mu mocniej, a świat, zachwiany w posadach, odzyskał równowagę; Selden zrozumiał, że nie mylił się co do niej. Oto co musi zrobić: uratuje ją, uratuje przed nią samą. Ona chce zmarnować sobie życie wśród tej pustki, wypełniając ją głupstwami; jego obowiązkiem jest wskazać jej drogę do wspanialszego świata, gdzie życie nabiera sensu. Oczyma duszy ujrzał ją pochylającą się nad gromadką ich dzieci (a ich dzieci z pewnością będą milsze oku niż dzieci George'a). W tym momencie, jakby los chciał udzielić błogosławieństwa jego planom, Janey zauważyła go, a jej łagodne spojrzenie mówiło wszystko.
W każdym razie pomachała do niego – ten przelotny gest w oczach Seldena był równie wdzięczny jak trzepot skrzydeł motyla.
Jack Paxton czuł, że zbiera mu się na wymioty. Wiedział, że źle zrobił, połykając bez gryzienia prawie całego hot doga, ale nie miał wyjścia – Georgie rzucił mu wyzwanie. Stali na parkingu, obok grupki dorosłych, a Jack miał skurcze żołądka, które nieomylnie zwiastowały, że zaraz zwróci. Niczego w życiu nie bał się tak jak tego, że wymiociny uderzą mu do nosa. Zdarzyło mu się to raz, kiedy miał trzy lata – było to zarazem jego najwcześniejsze wspomnienie dotyczące ojca. Pamiętał, że zwymiotował i powiedział: „Tato, zrzygałem się nosem". Ojciec odparł: „Wiem, synu… ", po czym wyszedł z domu i już nie wrócił.
Jack czuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Było już po meczu, ale dorośli jak zwykle nie mogli się zebrać do odejścia.
– Na Flying Point Road jest dziś koktajl – odezwała się Roditzy Deardrum.
Roditzy wyglądała jak piesek, skaczący dookoła i ujadający, żeby zwrócić na siebie uwagę.
– No, nie wiem… – Patty się zastanawiała. Spojrzała na zlanego potem Diggera, myśląc tylko o seksie. Pragnęła przywrzeć do jego pięknie wyrzeźbionej sylwetki (miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważył osiemdziesiąt kilogramów), chciała zatracić się w jego niesamowitych, jak z innego świata oczach, które miały kształt brylantów. Wiedziała, że on też myśli tylko o jednym, bo nagle objął ją nieco mocniej i mrugnął.
Janey widziała tę wymianę spojrzeń. Popołudniowy upał dokuczliwie przytłaczał, a ona była na dodatek boleśnie rozdarta pomiędzy żądzą, którą wzbudzał w niej Zizi, a chęcią ukarania go poprzez okazanie względów Seldenowi. Uderzyła ją ta scena intymnego porozumienia pomiędzy Patty a Diggerem. Dla Janey miłość zawsze była uczuciem dość nieokreślonym, ale teraz, wśród tego tłumu strojnych ludzi spieszących do swoich samochodów, nagle zobaczyła, że ma ona zupełnie konkretny, rzeczywisty wymiar, który można wyrazić działaniem i gestem. Chciała zdobyć to, co miała jej siostra. Spośród trzech mężczyzn stojących razem z nimi, Selden, w porównaniu z wysokimi, tchnącymi młodzieńczą energią Diggerem i Zizim, był całkowicie bezbarwny. Próbował zwrócić jej uwagę, odprowadzić na stronę, ale ona nagle zrozumiała, że nigdy, za nic w świecie, nie poczuje niczego do Seldena Rose'a. Było zatem wykluczone, żeby okazała mu kiedyś względy, nawet gdyby mógł on dobrze jej się przysłużyć.
– Pokażę Janey mojego nowego pilota – powiedział Selden.
Janey spojrzała na niego z przerażeniem. Nie podobał jej się ten zdecydowany ton, sugerujący, że ona i on mają jakieś wspólne plany. Kilka osób w grupie wyraźnie się spieszyło; Janey rzuciła okiem na Mimi i Ziziego, wyczuwając, że Mimi, tak jak i ona, chciałaby pójść razem z nim, dokądkolwiek się udawał. Ale Mimi była z dziećmi.
– Nie możesz zabrać Janey – zaprotestowała Roditzy, która należała do ludzi myślących wyłącznie w kategoriach własnego terminarza. – Na tym koktajlu będzie syn Sophii Loren.
– Muszę już iść – powiedział Zizi. Opalenizna pięknie kontrastowała z bielą jego zębów. Wyglądał jak młody bóg; był nietykalny i niezależny, co kusiło kobiety jak nic innego na świecie.
– My też – rzekł Digger. Janey poczuła bolesne ukłucie zazdrości, widząc znów to intymne spojrzenie, które wymienił z Patty. Gdyby udało jej się jakoś uwolnić się od Seldena, mogłaby śledzić Ziziego, a przynajmniej sprawdzić, dokąd pojedzie.
– Jedziemy – powiedział Georgie do Jacka. Obserwował dorosłych z niepokojem, starając się przewidzieć, co zrobią, bo serio obawiał się, że Mimi może ich zostawić tutaj samych. Zza samochodu dobiegł go zdławiony krzyk; pobiegł tam i zobaczył, że Jack stoi na chwiejnych nogach, oczy mu łzawią, a twarz przybiera nie całkiem zdrowy odcień zieleni. Ale Mimi już całowała wszystkich na pożegnanie – za chwilę lub dwie pojedzie bez nich! Georgie szepnął zniecierpliwiony:
– Pospiesz się!
Jack spróbował być dzielny. Ściskając kurczowo piłkę baseballową z autografem Diggera (przynajmniej co do tego go nie oszukali), stanął pomiędzy dorosłymi.
– Jemu chyba coś jest… – zauważyła Roditzy i właśnie w tym momencie żołądek Jacka odmówił posłuszeństwa. Wetknąwszy bezcenną piłkę pomiędzy kolana, chłopiec zgiął się wpół, otwierając usta. Połknięty hot dog podszedł mu do gardła, aż w końcu, pchnięty ostatnią konwulsją, spadł, prawie zupełnie nietknięty, na but Roditzy Deardrum.
Janey siedziała w chłodnym, wyłożonym marmurem pokoju w posiadłości Wanamakerów. Była zdenerwowana, ale starała się tego nie okazywać. Potrząsnęła szklanką, w której pływały kostki lodu, i powiedziała:
– To przecież tylko dziecko, George. – W normalnej sytuacji przepych tego miejsca podziałałby na nią uspokajająco (ostatnio bywała w domu Mimi tak często, że zaczęła niemalże czuć się tu jak u siebie), ale ten dzień zrobił się nagle tak nerwowy, że nawet bogate wnętrze nie mogło zatrzeć przykrego wrażenia.
– To chyba nie była jego wina – powiedziała Mimi. Chodziła niespokojnie po dużym salonie, jakby nie mogła się zdecydować, czy stać, czy usiąść, czy zostać, czy może wyjść. Mimi prosiła, żeby Janey pojechała z nią do domu i pomogła przy chłopcach, a Janey zgodziła się, częściowo po to, żeby nie jechać z Seldenem, a także dlatego, że już dawno postanowiła nigdy nie odmawiać, kiedy Mimi zaprasza ją do siebie. Ale gdy tylko przekroczyła próg jej domu, zrozumiała, że to był błąd – nagle przytłoczył ją ten marmurowy korytarz udekorowany pozłacanymi lustrami i rzymskimi popiersiami, a znajomość z Mimi stała się ciężarem; poczuła się jak niewolnica. Wbiła wzrok w trzymaną w ręce szklankę, zadając sobie pytanie, jak mogła pozwolić, żeby Mimi zaczęła rządzić jej czasem. Zapragnęła stąd uciec – gdziekolwiek, gdzie tylko mogłaby znów być panią własnego życia.