Nie, pomyślała z zimnym wyrachowaniem. Nie po to z takim trudem zdobywała zaufanie Mimi, żeby teraz jeden głupi facet wszystko zniszczył. Ten romans posłuży celom Janey: umocni jej więź z Mimi. Doszedłszy do takich wniosków, uspokoiła się. Podeszła do Mimi, mówiąc:
– Chodzi mi tylko o ciebie. Nie chcę, żebyś dała mu się złapać.
Atmosfera nagle się oczyściła. Kobieca przyjaźń cechuje się tym, że przyjaciółki unikają konfrontacji, a reguły zabraniają odpychać wyciągniętą na zgodę rękę. Mimi zaczęła się tłumaczyć:
– Źle mnie zrozumiałaś, Janey. Myślałam przez chwilę, że może on wpadł w oko także tobie…
Roześmiały się zgodnym chórem. Pokojówka Gerda, która przyszła sprzątnąć po herbacie, była wielce zdziwiona idealną harmonią tej scenki. Białozielony płócienny daszek łopotał łagodnie na wietrze. W jego cieniu siedziały dwie dystyngowane damy – dwie piękne, opalone blondynki – odcinając się ostrym kontrastem od błękitnego tła oceanu. Pochylały się do siebie i śmiały z jakiegoś sobie tylko znanego dowcipu. Gerda pomyślała, że na pewno rozmawiają o mężczyznach…
Jak się po chwili okazało, nie myliła się. Dobiegły ją słowa Janey:
– Co za śmieszny pomysł, moja droga. Jeśli chcesz wiedzieć, właśnie postanowiłam, że zacznę spotykać się z Seldenem Rose'em.
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 6
Dziesiątego września 2000 roku „New York Times" podał, że Jane Wilcox (znana pod imieniem Janey), lat trzydzieści trzy, modelka reklamująca serię bielizny Victoria's Secret, wyszła przed czterema dniami za Seldena Rose'a, lat czterdzieści pięć, dyrektora naczelnego kanału Movie-Time. Skromna, prywatna ceremonia odbyła się we włoskim miasteczku Montradonia.
W tym samym numerze znalazła się również informacja, że Peter Cannon trafił za kratki. Towarzyszył jej artykuł opisujący więzienia dla wysokich rangą urzędników; można się było z niego dowiedzieć, że nie przypominają one już ośrodków wypoczynkowych i że na oszustów podatkowych, defraudantów oraz handlarzy zastrzeżoną informacją czeka tam kilka niespodzianek, z których podłe jedzenie nie jest bynajmniej najgorszą.
Dział biznesu ogłosił, że trzy komercyjne portale internetowe splajtowały zaraz po wejściu na rynek, a młody dziennikarz-ekonomista Melvin Melzer umieścił w swoim artykule następujące zdanie: „Nadstawcie uszu, a usłyszycie, jak na Wall Street bębny biją na trwogę". Słowa te niewiadomym sposobem przeszły przez trzy korekty, a do redakcji napłynęło później kilka pełnych oburzenia listów od obrońców praw Indian (tam gdzie teraz biegnie Wall Street, pierwotnie żyli Indianie; pierwsi osadnicy holenderscy wznieśli w tym miejscu mur, żeby się od nich odgrodzić – stąd nazwa ulicy).
Jednak większość mieszkańców Nowego Jorku tego dnia rozkoszowała się pięknym porankiem. Był drugi poniedziałek września. Comstock Dibble zastanawiał się właśnie (jak zwykle intensywnie) nad kupnem wartego dziesięć milionów dolarów apartamentu na Park Avenue. Takie mieszkanie podniosłoby go o szczebel wyżej na drabinie społecznej. Comstock, jego narzeczona Mauve oraz Brenda Lish, agentka sprzedaży nieruchomości, stali w obszernym hollu budynku pod numerem 795. Obie panie zapewniały go już wielokrotnie, że jest to jeden z najlepszych apartamentowców w Nowym Jorku; Comstock z wielkim zadowoleniem podziwiał wystrój hollu, a na jego czole zaczynał perlić się pot. Z księgowości przyszło w weekend ostrzeżenie, że po raz pierwszy od trzech lat Parador Pictures wykazuje straty w półrocznym bilansie. Comstock nie przejął się tym zbytnio – w czwartek z rąk samego burmistrza otrzymał wyróżnienie za działalność humanitarną na rzecz miasta, a w tym tygodniu spodziewał się ruszyć do przodu z interesem wartym co najmniej pięćdziesiąt milionów dolarów. Od niedawna zaczął myśleć, że warto byłoby sięgnąć nieco wyżej. Uwielbiał robić filmy, ale w końcu każdy przyzna, że to biznes dla dzieciaków – a czy z niego nie byłby doskonały polityk? Otarł czoło chustką i uśmiechnął się. Brendzie Lish nie zamykały się usta:
– Tobie chyba nie muszę opowiadać o tym holu – zwróciła się do Mauve. – Zaprojektował go Stanford White. Każdy detal obecnego wystroju jest oryginalny. Gdyby chcieć sprzedać to wszystko na aukcji w Sotheby's, można by zgarnąć ze dwadzieścia pięć milionów.
Ściany pokrywała mahoniowa boazeria. Wzrok przyciągał olbrzymi marmurowy kominek; na jego gzymsie stał wazon, a w nim bukiet wysokich na metr kwiatów. Portierzy w liberiach i białych rękawiczkach przemykali bezszelestnie niczym cienie. Całe to miejsce tchnęło ponadczasową atmosferą dyskrecji i luksusu; była to oaza ludzi z wyższych sfer, która przez osiemdziesiąt lat istnienia nie straciła ani trochę ze swojego przepychu.
– Co o tym myślisz? – Brenda zagadnęła Comstocka.
Spojrzał na nią. Przemknęło mu przez głowę, że pomimo swoich czterdziestu kilku lat wygląda jak belferka i zarazem jak uczennica. Tylko skąd wytrzasnęła tę kieckę w kwiaty?
– Co myślę? – odpowiedział, powoli cedząc słowa. – Myślę, że nie płacę za hol.
Mauve przewróciła oczami, a Brenda roześmiała się, jakby usłyszała świetny dowcip. Pomyślała, że nawet jeśli Comstock zdaje sobie sprawę, jak bardzo jego prostackie maniery nie pasują do tego miejsca, jak jaskrawo rzucają się w oczy w tym otoczeniu, to nie daje nic po sobie poznać. Brenda, ze swojej strony, nie zamierzała go o tym uświadamiać. Pochodziła ze starej nowojorskiej rodziny, założonej w czasach, kiedy pojęcie „rodzina" coś jeszcze znaczyło. W tym budynku mieszkała jej babka. Pięćdziesiąt lat temu nie postałaby tutaj noga kogoś takiego jak Dibble, a przede wszystkim on sam miałby dość rozsądku i godności, żeby nie próbować się tu wcisnąć. Te czasy to już jednak przeszłość, tak samo jak do przeszłości należała fortuna rodziny Lish, zaprzepaszczona z kretesem w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Wtedy to właśnie Brenda, która po swoich purytańskich przodkach odziedziczyła skromność, rozsądek i zmysł praktyczny, założyła agencję handlu nieruchomościami. Dzięki szczegółowej (i w dużej mierze nieoficjalnej) wiedzy na temat najlepszego nowojorskiego budownictwa, Brenda pozyskała klientów, którzy byli skłonni wydać miliony na odpowiednie mieszkanie. Osobiście nie przepadała za ludźmi pokroju Comstocka Dibble'a, ale musiała przyznać, że choć miał on gorsze maniery niż większość tych prostaków bez gustu, którzy w latach osiemdziesiątych, dzięki koligacjom z wyższymi sferami, odmienili oblicze amerykańskiego społeczeństwa, to jednak nie był tak do końca ulepiony z innej gliny. Miał nazwisko, pieniądze, wyróżnienie od bur – * mistrza (dzięki któremu rada miejska zapewne zdecyduje się nagrodzić go za szlachetne zasługi dla miasta – wspomniał już nawet, że otrzyma od burmistrza rekomendację do tego tytułu), no i żenił się z Mauve Binchely. Rada miejska zwróci uwagę także na to.
– Może wyjdziemy na zewnątrz? – zaproponowała Brenda. Ulicę zalewał jasny blask słońca. – Nie muszę ci mówić – Brenda znów zwróciła się do Mauve – że rzadko trafia się okazja do kupienia mieszkania w tym domu. Ostatni raz było to trzy lata temu. Jeśli zatem jesteście zainteresowani, od razu złożę waszą ofertę właścicielowi albo przynajmniej zapytam o cenę…
Mauve zmarszczyła nos, jakby poczuła niemiły zapach:
– A ten hałas?
– Jaki hałas? – Comstock nagle zaczął się niecierpliwić. Brenda, która z racji swojego zawodu wiele wiedziała o różnych ludziach, pomyślała, że za chwilę na własne oczy zobaczy jeden z jego legendarnych napadów szału. – Nie przywykłaś do tego? Przecież teraz mieszkasz na tej samej ulicy.