Выбрать главу

Większym dobrem? Dla kogo? Riksza minęła wspaniały budynek wzniesiony z marmuru. W latach dwudziestych dwudziestego wieku był on prywatną posiadłością pewnego milionera, a obecnie mieścił Galerię Fricka. Mimi zdawała sobie sprawę, że działa dla własnej korzyści: George był bardzo bogaty, a po niej spodziewano się, że wyjdzie bogato za mąż, choćby tylko po to, żeby pomnożyć fortunę Kilroyów. Ale naprawdę była idealną żoną dla George'a. Dzięki niej mógł wzbogacić swoją osobowość. Niełatwo przyszło jej pogodzić się z faktem, że taki właśnie jest cel jej życia. Przez całe lata walczyła z tym, jak młody ogier gryzący wędzidło. Jako dziecko wyobrażała sobie, że zostanie kimś, że będzie gwiazdą – amazonką z olimpijskim złotem albo aktorką, dziennikarką – ale kiedy próbowała sił w tych zawodach, zawsze czuła milczącą dezaprobatę rodziny. Nigdy nie usłyszała ani słowa sprzeciwu, ale niechęć bliskich krępowała ją równie mocno jak para kajdanek. Nie wolno jej było wystawiać się zbytnio na widok publiczny, ponieważ groziło to porażką lub wyśmianiem przez krytykę (poznała, co to znaczy, w wieku dwudziestu dwóch lat, kiedy wystąpiła w niekomercyjnej sztuce wystawianej poza Broadwayem); nie może przynieść wstydu rodzinie, a przede wszystkim ojcu. Niewypowiedziany komentarz wszelkich jej poczynań był zawsze taki sam: po co ona to wszystko robi, skoro nie musi? Wystarczy przecież, że będzie urocza i wdzięczna, piękna i pięknie ubrana. Zatem, zapytała Mimi samą siebie, po jaką cholerę mi ten romans z Zizim?

To był kryzys wieku średniego. Żadna kobieta nie jest przygotowana na zmiany emocjonalne, które rozpoczynają się po czterdziestce. Pierwsza z nich to uczucie cudownego spokoju. Dochodzi się do wniosku, że są rzeczy, na które nie ma się wpływu, że nie należy wszystkiego brać do siebie oraz że wiele spraw, które kiedyś wydawały się ważne, tak naprawdę jest bez znaczenia. Kobieta wciąż jeszcze czuje się młoda, nie ma problemów z przeczytaniem wieczorem menu w restauracji. Potem następuje szok emocjonalny, kiedy pojawia się pytanie o sens życia – zwłaszcza własnego – a wraz z nim pragnienie stałości, jasno określonego celu, wreszcie miłości. Wydaje się, że te rzeczy zagubiły się gdzieś po drodze, że jest się jak automat, powtarzający wciąż te same wyuczone czynności, które nie dają już żadnej satysfakcji. Bezcelowość wszelkich własnych poczynań bije po oczach. Mimi pamiętała takie noce, kiedy kładąc się spać, pragnęła, żeby jutro nigdy nie nadeszło. Ale nie doczekała się tego.

Oczywiście, nie zdradziła swoich uczuć nikomu, nawet George'owi. Nigdy o nich nie mówiła. Jej matka zawsze powtarzała, że trudno o brzydszy widok niż bogata dziewczyna narzekająca na swój los. Mimi wiedziała, że ma wiele szczęścia, że powiodło się jej lepiej niż większości ludzi. Powtarzała to sobie każdego dnia, starała się zasiać w swoim życiu małe ziarenko radości. Czasem jednak nic z tego nie wychodziło.

Wtedy poznała Ziziego. Janey miała go na oku, a on też chętnie poznałby ją bliżej, ale Mimi szybko położyła temu kres. Harold Vane, ten kurdupel, też ostrzegał Ziziego przed Janey. Dziewczyna nie miała najlepszej reputacji: krążyły niejasne plotki, że się puszcza i bierze pieniądze od facetów, ale Mimi nie do końca dawała im wiarę. Janey po prostu brakowało polotu, żeby usidlić kogoś takiego jak Zizi; nikt nie domyślał się nawet, że jego ojciec był niemieckim hrabią. Cała rodzina wyemigrowała do Argentyny jeszcze przed jego urodzeniem. Zizi, jako młodszy syn, nie miał praw do spadku ani do tytułu, zaczął więc grać w polo.

Był to właśnie taki człowiek, za jakiego Mimi chciałaby wyjść – gdyby był o jakieś piętnaście lat starszy, no i gdyby ona nie wyszła za George'a. Zycie potrafi płatać takie okrutne figle, a ich sens można zrozumieć dopiero po przeżyciu wielu lat. Mimi nie mogła rozstać się z George'em (skutków skandalu, jaki by to wywołało, nie umiała sobie nawet wyobrazić), ale nie potrafiła także wyrzec się Ziziego. Był to najprawdopodobniej ostatni młody, przystojny kochanek, jakiego miała w życiu.

Na wysokości Sześćdziesiątej Piątej Ulicy zaczynał się korek. Rikszarz odwrócił się do swojej pasażerki z uśmiechem.

– Gdyby panią to interesowało, jestem Jason.

– Nazywam się Mimi. – Wyciągnęła rękę, bo w takiej sytuacji należało to zrobić, ale także dlatego, że przedstawiła się bardzo formalnie i chciała zatrzeć to niemiłe wrażenie. – Jesteś stąd?

– Wynajmujemy kwaterę na Brooklynie – powiedział, a Mimi natychmiast wyobraziła sobie niszczejący dom szeregowy; na Brooklynie bywała tylko wtedy, kiedy kierowca wiozący ją na lotnisko jeździł tamtędy, żeby uniknąć korków.

– Rozumiem – powiedziała.

– Tylko przez lato – wytłumaczył się Jason. – Pochodzę z Iowa. Złapałem letnią pracę, żeby odłożyć na studia.

– Podziwiam – rzekła Mimi. – Przedsiębiorczy z ciebie człowiek.

Uśmiechnęła się do niego. Po lewej stronie mijali właśnie wielki dom z piaskowca, w którym się wychowała. Jej rodzina zajmowała całe piętro, przeszło dziewięćset metrów kwadratowych. Mieszkały tam też dwie irlandzkie pokojówki. Mimi odszukała wzrokiem okno swojego starego pokoju. Nagle opadły ją wspomnienia z dzieciństwa. Po drugiej stronie ulicy, w Central Parku, znajdowało się zoo. W nocy mała Mimi słyszała ryki lwów… Po raz pierwszy od wielu lat przypomniała sobie, że kiedy ojciec nie wracał na noc, życzyła mu, żeby zamknęli go w klatce z lwami.

Lwy zniknęły stąd dawno temu, uratowane przez działaczy ruchu obrony zwierząt. Park nawiedzały za to sokoły wędrowne, żywiące się gołębiami, wiewiórkami, szczurami, a czasem także małymi pieskami; nie dalej jak dwa dni temu, na porannym spacerze, jeden z tych drapieżników porwał staruszce szczeniaczka chihuahua. Wypadek trafił na drugą stronę „New York Timesa". Podejrzewano, że para sokołów gnieździ się pod pięknie rzeźbioną mansardą hotelu Lowell.

Dwa piętra niżej, w obszernym apartamencie składającym się z przedpokoju, salonu, dwóch sypialni, trzech łazienek i dodatkowo wyposażonym w kominek (działający!), dwoje ludzi świeżo połączonych węzłem małżeńskim przygotowywało się do wylotu w miasto. Selden Rose zapinał złote spinki przy mankietach białej, wykrochmalonej koszuli. Jego żona Janey malowała powieki cienką brązową kredką.

Selden siedział w drugiej sypialni i nucił pod nosem. Dotąd wszystko układało się wspaniale. Jeszcze przed przeprowadzką do Nowego Jorku wynajął apartament z dwoma sypialniami; teraz gratulował sobie tej przezorności, bo dzięki temu mógł wygodnie mieszkać razem z Janey w hotelu i jednocześnie szukać mieszkania dla obojga. Podczas ich podróży poślubnej do Toskanii pokojówki umieściły jego ubrania w drugiej sypialni, a sekretarka Seldena urządziła Janey w pierwszej, przenosząc tam cały jej dobytek ze starego mieszkania. Podróż była wspaniała, przypomniał sobie Selden. Obejrzeli co najmniej dziesięć zabytkowych kościołów, zwiedzili niejedno małe muzeum i pokłócili się tylko raz, trzy dni przed powrotem, kiedy Janey dostała nagłego ataku szału. Było to na rynku otoczonego murami miasteczka Puntadellesia. Zrobili sobie zdjęcia na tle olbrzymiej, sklepionej kamiennej bramy i usiedli w kawiarni, gdzie podano im miejscową czarną kawę w małych filiżankach. Za bramą rozciągała się panorama doliny pokrytej polami we wszystkich odcieniach zieleni, błękitu i żółci.