Odpuściłam ten temat i zaczęłam się przyglądać Danie. Wyjęła z torby trzy stroje gimnastyczne, lokówkę, olbrzymi lakier do włosów i komórkę.
– Wyczesany telefonik, skarbie – powiedział Marco, wychodząc z łazienki. – Czy ma funkcję video streaming? Marzę o takim.
Zmrużyłam oczy, przyglądając się komórce. Nie miała typowej dla Dany obudowy różowej w groszki. Czy to nie był…
– Marco, zostaw to…
Za późno. Marco wydał z siebie chrapliwe stęknięcie, po czym przewrócił oczami i upadł na podłogę.
– Dana! – wrzasnęłam, dopadając do Marca. Sprawdziłam mu puls.
– Spokojnie, to tylko mały wstrząs. Nic, mu nie będzie. – Dana podniosła telefon i wcisnęła czerwony guzik, budząc paralizator do życia. – Widzisz? Rico powiedział, że to jest praktycznie nieszkodliwe.
Jak cholera. Marco miał miarowy puls, ale w kąciku ust zaczęła mu się zbierać ślina.
– Po co to w ogóle zabrałaś?! – wrzasnęłam. Poklepałam Marca po policzkach, żeby go ocucić. Jego głowa opadła na bok, a język wystawał z ust, jak u golden retrievera.
– Jak to po co? – odparła Dana, gapiąc się na mnie. – Twój tata został postrzelony przez jakiegoś mafiosa! Dopiero za tydzień będę miała ladysmith, więc uznałam, że lepsze to niż nic.
Zamknęłam oczy i policzyłam do dziesięciu. Potem zmówiłam krótką modlitwę do świętego… Cóż, przyznaję się bez bicia, że nie pamiętam imienia ani jednego świętego, jako że w szkółce niedzielnej całą moją uwagę zaprzątał Bobby Tanner, który siedział dwa rzędy przede mną. Był niesamowicie podobny do Kirka Camerona i w wieku dwunastu lat używał old spice'a swojego taty. Ale byłam pewna, że istniał jakiś święty, który zsyła cierpliwość tym, których najlepsza przyjaciółka upiera się nosić przy sobie niebezpieczną broń.
– Dana, po prostu schowaj to gdzieś, okej? – Wzruszyła ramionami.
– Okej. Myślałam, że będziesz zadowolona, że przynajmniej jedna z nas zabrała coś do obrony. – Dana schowała paralizator do torebki. – Nie zapominaj, że mamy tu do czynienia z mafią.
Odpowiedziałam wolno i wyraźnie.
– W Las Vegas już nie ma mafii. Dana pokręciła głową.
– Ale ty jesteś naiwna, Maddie.
Szukałam jakiejś dobrej riposty, kiedy Marco zaczął odzyskiwać przytomność.
– Co… ę… ało? – wymamrotał, ciągle z wywalonym językiem.
– Poraził cię paralizator Dany.
– Aaliator? – Zrobił wielkie oczy. – Aki aaliator?
Pomogłam mu usiąść. Po chwili odzyskał władzę w kończynach i otarł ślinę z brody. Dana przyniosła z łazienki szklankę wody i po dziesięciu minutach mrugania oczami oraz drgawek, Marco prawie wrócił do normalności. O ile w jego przypadku można w ogóle mówić o normalności.
– Rozmazał mi się tusz? – zapytał. Postanowiłam być miła i skłamałam.
– Nie. Wyglądasz świetnie.
– Zmieniłem zdanie. Wcale nie chcę tego diabelstwa. – No to było nas już dwoje.
Kiedy Marco doszedł do siebie na tyle, że mógł wstać, zdecydował, że musi się przejść. Najlepiej po Soho Village – centrum zakupowym na dole. Też miałam na to ochotę, ale z drugiej strony chciałam jak najszybciej odnaleźć Larry'ego.
Zmusiłam Danę do zostawienia paralizatora w pokoju i z powrotem wskoczyłyśmy do niebieskiego mustanga. Pierwszym Larrym na naszej liście był L. Springer, który mieszkał w Południowym Vegas i najwyraźniej nie uznawał automatycznych sekretarek.
Południowe Vegas jest dzielnicą budynków wielorodzinnych z przyległymi basenami oraz większą liczbą palm niż na Florydzie.
Zatrzymałyśmy się przed bramą ciemnopomarańczowego domu otoczonego palmami, gdzie ćwierkały kolorowe ptaszki i szemrały dwie fontanny.
Niestety, nasz L. Springer okazał się Luanną Springer, czarnoskórą kobietą z najdłuższymi i najwymyślniej pomalowanymi paznokciami, jakie kiedykolwiek widziałam. Powiedziała, że pracuje w hotelu Wynn jako kelnerka i nigdy nie słyszała o Larrym. Jeśli nie liczyć namiarów na jej manikiurzystkę, odjechałyśmy z Daną z pustymi rękami.
Wróciłyśmy na Piętnastkę i jechałyśmy na północ, dopóki nie dotarłyśmy do Dwieściepiętnastki, prowadzącej na przedmieścia Vegas, do Henderson. Henderson składa się z dziesiątek nowych, beżowych osiedli, z obowiązkowymi centrami handlowymi i hipermarketami. Minęłyśmy dwa parki z boiskami z idealnie zieloną trawą, która musiała być podlewana z dziesięć razy dziennie, żeby tak pięknie wyrosnąć na pustyni. Na ulicach przeważały minivany i SUV – y, wszystkie z fotelikami dziecięcymi, a kolor khaki wydawał się tu bardzo na czasie. Ogólnie rzecz biorąc, bardzo przyjazne rodzinne otoczenie. (Chyba nie muszę dodawać, że nigdzie nie widziałyśmy ani śladu mafii. Myślę, że Dana była nieco zawiedziona).
Skręciłyśmy w Arroyo Grande, kierując się do osiedla Desert Sands Oasis. Potem znowu w prawo, w Warm Sands Road, dalej Hidden Sands Court i w lewo w Sand Storm Way aż dotarłyśmy pod numer 319 na Sand Hill Lane. Stał tu nijaki, piętrowy dom w (a jakże) piaskowym kolorze. Na trawiastym podwórku były skalniak i łatwe w utrzymaniu sukulenty, które kwitły maleńkimi, różowymi kwiatkami.
Do tego domu idealnie pasowały pełnoetatowa mamuśka i trójkołowy rowerek. W ogóle nie przystawał do moich wyobrażeń o tacie szpiegu czy tacie gwieździe rocka. Prędzej mógłby w nim mieszkać wzorowy ojciec rodziny. Co pociągało za sobą pytanie: czy Larry ma inną rodzinę? Czy po tym, jak zostawił mamę i mnie, zaczął wszystko od początku z nową żoną? A co gorsza… czy miał nowe dzieci? Przygryzłam wargę, a moje botki od Gucciego z wygodnej włoskiej skóry nagle zrobiły się ciężkie jak z ołowiu.
– Wszystko w porządku? – zapytała Dana, kładąc mi rękę na ramieniu. Nie.
– Tak, jasne. Chodź.
Okiełznałam moją nadaktywną wyobraźnię i zmusiłam stopy do opuszczenia samochodu oraz poniesienia mnie kamienną ścieżką do frontowych drzwi. Zapukałam trzy razy, przygotowując się na widok uroczych, jasnowłosych maluchów w identycznych ubrankach. Ale nikt się nie pojawił. Przestępując z nogi na nogę, Dana nacisnęła dzwonek. Wysłuchałyśmy jego nudnej, przytłumionej melodii, ale nadal nic się nie działo.
– Co dalej? – rzuciła Dana.
Zacisnęłam usta, próbując dojrzeć coś przez firanki. Jeśli mój ojciec leżał martwy przy telefonie, to w jakimś innym pomieszczeniu. Z tego co widziałam, w salonie połączonym z jadalnią nie było ludzi. Dostrzegłam tylko dębowy stół i krzesła oraz wielką sofę z obiciem w kwiaty.
– Nie ma ich – powiedział jakiś głos.
Odwróciłyśmy się z Daną i zobaczyłyśmy na sąsiednim podwórku mężczyznę z wężem ogrodowym. Był niski, łysiejący, ze skórą pomarszczoną jak u sharpeia. Równie dobrze mógł mieć osiemdziesiąt, jak i sto pięćdziesiąt lat.
– Na podjeździe nie ma samochodu – wyjaśnił. – Zawsze parkują na podjeździe.
Użył liczby mnogiej. Przygryzłam wargę, próbując odpędzić uporczywe myśli o jasnowłosych berbeciach.
– Zna ich pan? – zapytałam. Wzruszył ramionami.
– Mówimy sobie „dzień dobry”.
– Szukamy Larry'ego Springera. Mieszka tutaj? – zapytała Dana. Pokręcił głową.
– Przykro mi, ale tu mieszkają tylko dwie babeczki. – Na jego pomarszczonej twarzy pojawił się uśmiech. – Jest na co popatrzeć. Chyba są tancerkami.
Tancerkami? To wzbudziło moje zainteresowanie.
– Wie pan jak się nazywają?
– Tęższa, blondynka, ma na imię Harriet. Druga jest ruda. Bardzo wysoka, co najmniej metr osiemdziesiąt, długie nogi. Ma na imię Lila, albo Lana, albo jakoś tak.
Serce zaczęło mi szybciej bić.
– A może Lola? – Czyżby ta Lola? Znowu się uśmiechnął. – Tak. Lola.