– „Cześć skarbie, tu mama. Ralph w końcu odebrał nasze zdjęcia z Hawajów! Musisz przyjechać i je obejrzeć. Są bajeczne! Zadzwoń do mnie!”
Mama niedawno wróciła z przedłużonego miesiąca miodowego na Hawajach z mężem numer dwa, Ralphem, czy, jak lubię go nazywać, Podrabianym Tatusiem. Mój prawdziwy ojciec nawiał do Las Vegas z tancerką o imieniu Lola, kiedy miałam zaledwie trzy latka. Moje jedyne wspomnienie dotyczące Prawdziwego Tatusia, to mocno owłosiona ręka, machająca na pożegnanie z okna el camino rocznik 1974. Nie muszę dodawać, że Podrabiany Tatuś i ja od razu się zaprzyjaźniliśmy. (W czym, oczywiście pomógł fakt, że Ralph jest właścicielem jednego z najbardziej ekskluzywnych salonów piękności w Beverly Hills i zapewnił mi nieograniczony dostęp do darmowego manikiuru).
Rozległo się kliknięcie i automatyczny głos oznajmił, że nie ma więcej wiadomości.
Westchnęłam. Nie dzwonił Ramirez. Nie dzwonił Brad Pitt. Ani żaden przystojny nieznajomy, który zobaczył mnie w kolejce w Starbucks i namierzył przez Internet.
Nienawidzę piątkowych wieczorów.
Dopiłam dietetyczną colę i wskoczyłam pod prysznic, aby zmyć pot z moich obolałych kończyn. Wciągnęłam dżinsy, błyszczący różowy top z wiązaniem, ozdobiony małymi srebrnymi cekinami, i nowiutkie, absolutnie odjazdowe szpileczki Ferragamo. To przez nie znowu byłam na minusie, ale te pięć centymetrów, o które dzięki nim urosłam (nie mam nawet metra sześćdziesięciu) było tego absolutnie warte. Jeszcze trochę pianki na włosy, krótkie suszenie i byłam gotowa.
Dana podjechała po mnie swoim jasnobrązowym saturnem i wyjechałyśmy na Dziesiątkę. Nie były to godziny szczytu, ale i tak było dość samochodów, by o zmierzchu droga rozświetliła się niczym choinka. Kiedy zjechałyśmy na lewy pas, na ogonie siadł nam niebieski dodge neon. Jechał niemal przyklejony do naszego zderzaka całą drogę do Czterysta Piątej. Spojrzałam na szybkościomierz. Pędziłyśmy prawie sto trzydzieści na godzinę. Takie rzeczy zdarzają się tylko w L.A.
Odwróciłam się, żeby rzucić okiem na kierowcę dodge'a, ale zobaczyłam tylko oślepiające światło jego reflektorów. Dałam mu ręką rozpoznawalny przez każdego znak, żeby się odczepił.
Pół godziny, dwóch lubieżnych kierowców ciężarówek i jeden wypadek później, dotarłyśmy do celu naszej wyprawy – sklepu o nazwie Broń i Amunicja na Sepulveda Boulevard.
– Eee, co my tu robimy?
– Przyjechałyśmy na zakupy – odparła Dana.
– Nie o takich zakupach myślałam. – Spojrzałam na okratowane okna, plakaty NRA [NRA (National Rifle Assoclation) – Krajowe Stowarzyszenie Strzeleckie (przyp. tłum.).] na drzwiach i bezdomnego, który właśnie sikał na ścianę ceglanego budynku. – Jesteś pewna, że nie chcesz pojechać do Macy's?
– Potrzebny mi gnat.
Dana pokręciła głową.
– „Gnat”? Wydaje ci się, że jesteś Clintem Eastwoodem, czy co?
– W zeszłym tygodniu, Rico powiedział na zajęciach, że powinniśmy pomyśleć o jakiejś ochronie.
Po moim „otarciu się o śmierć” zeszłego lata, jak nazywała to moja skłonna do dramatyzowania przyjaciółka, Dana natychmiast zapisała się na zajęcia z samoobrony pt. „Kurs przetrwania w wielkomiejskiej dżungli”. Instruktor prowadzący kurs, Rico, wyglądał jak połączenie Rambo z Niesamowitym Hulkiem. Rozumiem, że taki Rico mógł potrzebować „gnata”. Ale wizja Dany dzierżącej śmiercionośną broń była dość przerażająca.
– Czy ty w ogóle umiesz strzelać?
– Owszem. – Dana uśmiechnęła się z dumą. – Rico daje mi prywatne lekcje. Zważywszy na osobliwą tendencję Dany do wybierania sobie facetów nienadających się do stałego związku, mogłam sobie tylko wyobrazić, jak wyglądały prywatne lekcje udzielane jej przez Rico.
– No nie wiem. – Ponownie spojrzałam na sklep. Bezdomny zapiął rozporek i zaczął pokrzykiwać na przejeżdżające samochody. – Kupię ci precla z dodatkowym cukrem cynamonowym, jeśli zgodzisz się, żebyśmy w zamian pojechały do jakiegoś centrum handlowego.
Dana wysiadła z samochodu.
– Nie bądź mięczakiem. Rico powiedział, że ten sklep jest najlepszy. Wzruszyłam ramionami. Znam Danę od siódmej klasy, kiedy to zakumplowałyśmy się, bo obie kochałyśmy się w Coreyu Feldmanie (było to w czasach Straconych chłopców). Wiedziałam, że kiedy Dana coś sobie postanowi, nic jej od tego nie odwiedzie. Tak jak kiedyś nie byłam w stanie powstrzymać jej przed wysłaniem Coreyowi stanika, tak teraz nie miałam szans odwieść jej od zakupu broni w północnym Hollywood. Poza tym, doszłam do wniosku, że nie zaszkodzi kupić sobie gazu pieprzowego.
Dana założyła blokadę na kierownicę i zamknęła satuma, rzucając okiem na bezdomnego. Nadal wykrzykiwał nieprzyzwoitości w stronę samochodów. Aktualnie jego celem był ford festiva.
Kiedy wchodziłyśmy do sklepu, zabrzęczał dzwonek nad obklejonymi plakatami drzwiami. Wszystkie oczy zwróciły się w naszą stronę. Dwóch ziomali w dżinsach z wiszącym krokiem i czapkach bejsbolówkach oglądało karabinki automatyczne, planując coś, o czym zdecydowanie nie chciałam wiedzieć. Wysoki facet z tłustymi, jasnymi włosami zebranymi w kucyk, w obficie zaplamionej musztardą koszuli, przerwał przegląd jakiejś spluwy, w zamian robiąc przegląd nas. Jego malutkie oczka prześlizgiwały się powoli po naszych ciałach.
Nagle poczułam, że potrzebuję wziąć prysznic.
Dana złapała mnie za rękę i pociągnęła do kobiety za szklaną ladą. Na jej plakietce widniało imię; „Mac”. Była niższa ode mnie – miała może metr pięćdziesiąt – z bujną szopą intensywnie rudych, kręconych włosów i przepaską na oku.
Poważnie. Czarną przepaską a la Johnny Depp. Brakowało jej tylko papugi. Starałam się nie gapić.
– W czym mogę ci pomóc, skarbie? – zapytała ochrypłym głosem, którego dorobiła się zapewne przez lata palenia papierosów. A może po prostu starała się nie wdychać odoru bezdomnego, który wdzierał się do sklepu przez stare przewody wentylacyjne.
Dana podeszła do brudnej, szklanej lady i odstawiła Brudnego Harry 'ego.
– Potrzebuję gnata. – Przewróciłam oczami.
Przerażająca Sprzedawczyni Broni patrzyła na nas, mrużąc sprawne oko.
– Moja przyjaciółka chciała powiedzieć – włączyłam się – że rozgląda się za bronią. Na początek wystarczy coś małego. I bezpiecznego. Coś, co nie wypali znienacka.
Kobieta jeszcze bardziej zmrużyła oko i oparła dłonie na biodrach.
– Szukacie bezpiecznej broni?
Słyszałam, jak za naszymi piecami parsknął Facet z Kucykiem.
Spojrzałam na Danę, licząc na jej pomoc, ale ona była całkowicie pochłonięta wpatrywaniem się w gablotę pełną śmiercionośnej broni. Dobrze wiedziałam, co oznaczają jej błyszczące oczy. Moje błyszczały dokładnie tak samo, kiedy na wyprzedaż trafiały czółenka od Diora. Zaczęłam się na poważnie bać.
– W miarę bezpiecznej?
Przerażająca Sprzedawczyni Broni zmierzyła mnie wzrokiem, zatrzymując się na mojej błyszczącej różowej bluzce, która była idealna na przechadzkę po centrum handlowym.
– Nigdy nie trzymałaś pistoletu w ręce, prawda, skarbie? – Nie, ale mam niezłe wyniki we wbijaniu obcasa w szyję.
– Niee – odparłam.
Pokręciła głową, a jej rude włosy rozbujały się jak u Klauna Bożo. Uczciwie się przyznaję, że nadal nie mogłam oderwać wzroku od jej przepaski na oko. Dlaczego musiałyśmy zapuścić się w poszukiwaniu broni w czeluście północnego Hollywood? Przecież w Beverly Hills też są sklepy z bronią.
– Ten mi się podoba – powiedziała Dana, wskazując jaskraworóżowy pistolet mały DDA kaliber 45.
Sprzedawczyni ponownie oparła dłonie na biodrach.
– Skarbie, oczywiście mogę ci go sprzedać. Ale wiesz, co powie napastnik, kiedy go wyciągniesz?