Выбрать главу

Rozłączyłam się i z powrotem położyłam, rozmyślając o wczorajszej rozmowie z Ramirezem.

Z tego co mówił, jasno wynikało, że wbrew zapewnieniom, Larry naprawdę potrzebuje mojej pomocy. Nie wiedziałam, czy pracował dla Monalda wyłącznie jako opierzona showgirl, czy może chodziło o coś więcej, ale fakt, że Pan Golfik wziął mnie na muszkę, kiedy wspomniałam o właścicielu Victoria Club, nie sugerowało normalnego układu pracodawca – pracownik. Moi szefowie z Tot Trots też raz grozili, Że mnie zamordują, kiedy spóźniłam się trzy tygodnie ze szkicami pół – bucików Pretty Princess, ale na ich obronę powiem, że spóźnienie było nieusprawiedliwione. (Akurat w tym czasie likwidowali mój ulubiony butik w Venice Beach i wyprzedawali wszystko za pół darmo. Cóż, dziewczyna musi mieć priorytety).

Tak więc, pytanie brzmiało: co dokładnie mój ojciec robił dla Monalda? Albo, co ważniejsze, jakie dowody na powiązania mojego ojca z Monaldem znajdą Ramirez i ICE? Choć sama nie wiedziałam, jakie uczucie żywię wobec Larry'ego, nie chciałam, żeby moje kolejne wspomnienie o nim dotyczyło więzienia.

– Dana, masz jeszcze numer Funkcjonariusza Niewinna Buźka? – Dana oderwała wzrok od telewizora, gdzie oglądała naukę gry w ruletkę. – Mam. A co?

– Myślisz, że mogłabyś wyciągnąć od niego adres Maurice'a? – Larry nie chciał ze mną rozmawiać, ale miałam wrażenie, że z pochlipującym Panem Golfikiem może pójdzie znacznie łatwiej.

Wzruszyła ramionami.

– Spróbuję.

Wygrzebała numer z torebki, zadzwoniła i opowiedziała Niewinnej Buźce bajeczkę o tym, że chciałaby wysłać kwiaty partnerowi zmarłego. Nie wiem, czy to kupił, ale jego apetyt na Danę był najwyraźniej większy niż strach przed przełożonymi, bo dwadzieścia minut później Dana była umówiona na przymusową, wieczorną randkę, a ja miałam adres mieszkania w Północnym Vegas. Plus latte i dwie aspiryny.

9

Maurice mieszkał w starszej części miasta, gdzie wszystkie budynki miały wyblakły kolor kości słoniowej, który wcześniej mógł być zarówno piaskową żółcią, jak i piaskowym różem. Adres, który dostałyśmy od Niewinnej Buźki, należał do budynku na rogu Rancho Drive i Silverando Parkway, piętrowego, z łukami w stylu śródziemnomorskim i obłażącym tynkiem. Chodnik prowadził między uschniętym trawnikiem a zdeptanymi sukulentami. Przez zardzewiałą furtkę widać było dziedziniec z dwoma wyblakłymi, przewróconymi na bok leżakami. W sumie posesja wyglądała na zaniedbaną. Najwyraźniej Maurice nie zarabiał na tyle dobrze, by stać go było na Sand Hill.

Zaparkowałam przy krawężniku i szybko sprawdziłam makijaż w wstecznym lusterku, zastanawiając się, co powiem Maurice'owi. Zważywszy na to, że ostatnim razem, kiedy się widzieliśmy, trzymał mnie na muszce, nie miałam zbyt wielkiej ochoty na tę rozmowę. Z drugiej strony, było bardzo możliwe, że mój ojciec próbuje uciec przed mafią w butach tancerki go – go, tak więc nie miałam wielkiego wyboru. Dla dodania sobie animuszu, jeszcze raz pociągnęłam rzęsy mascarą a na usta nałożyłam dodatkową warstwę Raspberry Perfection.

– Gotowa? – zapytałam Danę, wydymając wargi do lusterka. Dana wyciągnęła z torebki paralizator.

– Gotowa.

– Dana!

Podskoczyła w fotelu. – Co?

– Po co to? – Zamrugała oczami.

– No co? To tylko takie małe zabezpieczenie.

– Małym zabezpieczeniem są prezerwatywy. To jest niebezpieczne. Dana machnęła lekceważąco ręką.

– Och, daj spokój. Jest całkowicie nieszkodliwy. Marco po prostu nie umie się z nim obchodzić.

Przyglądałam się paralizatorowi. – A ty umiesz?

– Jasne – odparła Dana, przyczepiając „komórkę” do paska. – Używałam paralizatora w filmie science fiction z Benem Affleckiem, w którym grałam w zeszłym roku. Byłam Kosmitką Numer Trzy.

– I dali ci prawdziwy paralizator?

– Cóż… – Ściągnęła brwi. – Na początku, tak. Ale potem miał miejsce pewien incydent i powiedzieli, że lepiej, żebym miała rekwizyt. Ale wyglądał zupełnie jak prawdziwy i przysięgam, że pod koniec zdjęć byłam w te klocki prawdziwą mistrzynią.

– Incydent? – Zmrużyłam oczy. – O co chodziło? – Dana zbyła mnie. – Och, nic takiego. Zwykle nieporozumienie. Zaufaj mi, wiem, co robię. Dlaczego zawsze kiedy słyszę: „Zaufaj mi”, robię się nieufna?

Nim zdążyłam ją powstrzymać, Kosmitka Numer Trzy wysiadła z samochodu i ruszyła do drzwi Maurice'a.

Poszłam za nią w duchu modląc się do świętego od paralizatorów, żeby jej niechcący się nie uaktywnił. Przeszłyśmy między leżakami a wyschniętą trawą do mieszkania 24A. Dana zapukała do drzwi. Usłyszałam kroki, ale drzwi pozostały zamknięte. Mijały kolejne sekundy a ja odnosiłam niepokojące wrażenie, że ktoś się nam przyglądał przez judasza.

Dana zapukała jeszcze raz, tym razem głośniej. W końcu drzwi się uchyliły i zobaczyłyśmy małe oczka Maurice'a.

Dziś miał na sobie szare spodnie, czarną marynarkę i oczywiście golf, tym razem grafitowy. Kolory żałoby. Zauważyłam też, że ciągle chodzi w tych okropnych mokasynach z frędzlami. Miał czerwone oczy, jakby od wczoraj nie przestawał płakać, i co chwila rzucał nerwowe spojrzenia za nasze plecy, jakby się obawiał, że mogłyśmy przyprowadzić ze sobą policję mody.

– To znowu ty. Czego chcesz? – zapytał spiętym, nosowym głosem.

– Chciałabym z tobą chwilę porozmawiać. Martwię się o Larry'ego. Maurice patrzył to na mnie, to na Danę. W końcu wzruszył z rezygnacją ramionami i odsunął się na bok, żeby nas wpuścić.

Natychmiast stało się jasne, kto urządzał dom w Henderson. W saloniku stały takie same, kwieciste meble. Tyle że w małym mieszkanku Maurice'a duże meble z jaskrawymi obiciami wydawały się strasznie stłoczone i nie na miejscu. Przyszło mi do głowy, że Maurice jest gospodynią domową bez domu.

Tak samo jak w Henderson, tak i tu było nieskazitelnie czysto, a powietrze pachniało płynem do mycia szyb i potpourri. Z sypialni wyskoczył mały piesek, którego widziałam u Larry'ego, i zaczął biegać wokół naszych nóg. Parę razy piskliwie zaszczekał i tak wachlował do mnie ogonem, jakbym była co najmniej bekonową wróżką. Muszę przyznać, że był całkiem słodki. O ile akurat nie obśliniał moich butów.

– Jaki śliczny piesek! – wykrzyknęła Dana, schylając się, żeby go pogłaskać. – Jak się wabi?

– Queenie – odrzekł Maurice, parę razy pociągając nosem. – Należała do Hanka.

Maurice wziął Queenie na ręce i gestem zachęcił nas, żebyśmy usiadły na obitej perkalem sofie. Sam przycupnął na fotelu od kompletu, w jednej ręce ściskając zmiętą chusteczkę, a w drugiej psa. Maurice był niziutkim facetem, zaledwie kilka centymetrów wyższym ode mnie, ale odniosłam wrażenie, że od wczoraj jeszcze się skurczył, jakby powoli uchodziło z niego życie.

– Przykro mi z powodu Hanka – powiedziałam szczerze. Maurice skinął głową, przyciskając chusteczkę do kącika oka.

– Był dla mnie wszystkim – zapiszczał. – Gdybym tylko wiedział, że jest nieszczęśliwy… – Urwał, przygryzając wargę. Jego oczy wypełniły się łzami.

– Przykro mi – powiedziałam jeszcze raz, niezręcznie poklepując go po ręce. – Długo byliście razem?