– Trzy lata. – Maurice westchnął, wycierając nos w chusteczkę. – Od kiedy zacząłem tańczyć. Hank wziął mnie pod swoje skrzydła i nauczył wszystkiego, co sam umiał. – Maurice przełknął głośno ślinę.
– A więc ty też występujesz? – zagadnęłam. Skinął głową. – W El Cortez.
To wyjaśniało jego kiepskie zarobki. El Cortez jest najstarszym kasynem w Vegas, o czym dobitnie świadczy ich klientela. Sami osiemdziesięcioletni emeryci, co raczej nie idzie w parze z wysokimi napiwkami.
Starając się nie wyobrażać sobie Maurice'a w piórach i szpilkach, zadałam następne pytanie. To, na które bałam się poznać odpowiedź.
– Maurice, muszę wiedzieć, co dokładnie Hank i jego przyjaciele robili dla Monalda?
Maurice utkwił wzrok w wytartym oliwkowym dywanie. (Najwyraźniej wynajmujący nie mogli wybrzydzać).
– Już ci mówiłem, wszyscy tańczymy.
– To dlaczego ty mieszkasz w takiej klitce, a Hank i Larry mogli sobie pozwolić na dom w Henderson? – zapytała Dana, mrużąc oczy.
Maurice zacisnął usta, odruchowo głaszcząc Oueenie po głowie.
– Hank lubił wydawać pieniądze – wyjaśnił, unikając kontaktu wzrokowego. Nachyliłam się do niego.
– Chciałeś, żebym przekazała Monaldowi, że to już koniec. Co miałeś na myśli?
Maurice spojrzał na mnie, a potem na Danę, ale nadal milczał.
– Proszę? – jęknęłam błagalnie. – Nie chcę, żeby mój tata skończył tak, jak Hank.
Zadziałało. Poddał się, wzdychając żałośnie.
– Chciałbym ci pomóc, ale przysięgam, że nie wiem, w co się wplątali. – Zrobił minę porzuconego psa. – Nikt nie chciał mi niczego powiedzieć.
– Ale w coś się wplątali, tak? – Maurice przytaknął.
– Wiem tylko, że wykonywali na boku jakąś robotę dla Monalda. Ale przysięgam, że nie wiem, o co chodziło. Próbowałem wyciągnąć to od Hanka, ale on… – Głos mu się załamał. – Ostatnio nam się nie układało.
– Ooo? – Dana też się nachyliła. Maurice utkwił wzrok w dłoniach.
– Jakieś trzy miesiące temu, Hank zaczął dłużej zostawać w pracy. Do tego wychodził o różnych dziwnych porach, wtedy kiedy wiedziałem, że nie występuje. Zapytałem, go, co jest grane. Z początku mnie zbył. Ale pewnej nocy zobaczyłem jak wychodzi z gabinetu Monalda. Przyparłem go do muru, bo… – Zaczerwienił się. – Pomyślałem, że może on i Monaldo mają romans. Kiedy wrócił do domu, oskarżyłem go o zdradę i się pokłóciliśmy. Powiedział, że wykonuje jakąś ważną robotę dla Monalda. On, Larry i Bobbi. Nie chciał powiedzieć mi nic więcej. A następnego dnia kupił mi to na zgodę.
Maurice wyciągnął ręce. Z rękawów jego znoszonej marynarki zamrugały do nas diamentowe spinki do mankietów. I nie były to jakieś podróbki z kanału z zakupami, ale najprawdziwsze afrykańskie diamenty. W dodatku duże.
Dana zagwizdała z uznaniem.
– Ile karatów?
– Dwa. Każdy.
Dana znowu zagwizdała.
Maurice uśmiechnął się smutno. Do jego oczu ponownie napłynęły łzy.
– Hank potrafił być bardzo hojny.
– Larry siedział w tym razem z nim, tak? – Pomyślałam o poobijanym volvo, którym odjechał mój ojciec. Wcale nie sprawiał wrażenia kogoś, kto śpi na forsie.
Maurice wzruszył ramionami.
– Pewności nie mam. Myślałem, że tak, ale… – Urwał, znowu wbijając wzrok w dywan.
– Ale? – ciągnęłam go za język.
Wykręcał rękami chusteczkę, aż w powietrzu zaczęły fruwać małe białe strzępki bibuły, za którymi zaczęła uganiać się Queenie.
– Jakieś dwa tygodnie temu siedzieliśmy w domu z Hankiem, kiedy przyszedł Larry. Był zdenerwowany. Poprosił Hanka na stronę. Nie słyszałem, o czym mówili, wiem tylko, że się kłócili. Jedynym słowem, jakie zrozumiałem, było „Monaldo”. Potem Larry wsiadł do samochodu i odjechał.
Nic dziwnego, w końcu mówiliśmy o moim ojcu.
– Hank bardzo się tym zdenerwował – ciągnął Maurice. – Nawet kupił broń. – Skrzywił się. – Nie cierpię broni. Kiedy zapytałem Hanka, po co mu to świństwo, odparł, że ostrożności nigdy za wiele. Po odejściu Hanka – Maurice stłumił szloch – wziąłem pistolet i pojechałem do Larry'ego, żeby dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. Chciałem wiedzieć, o co im wtedy poszło i czego Hank bał się tak bardzo, że potrzebował broni. Uznałem, że… mam prawo wiedzieć, dlaczego odebrał sobie życie. – Maurice rozszlochał się w chusteczkę.
Przypomniała mi się wczorajsza rozmowa z Ramirezem i żałowałam, że nie mogę powiedzieć Maurice'owi, iż wiele wskazuje na to, że to Monaldo odebrał Hankowi życie. Zamiast tego, zapytałam;
– I co na to Larry? Maurice pociągnął nosem. – Nic. Powiedział, że nie może o tym mówić. Że nie chce nikogo więcej narażać. Powiedziałem, że trochę już na to za późno. I wtedy zjawiłaś się ty.
Mowa o beznadziejnym wyczuciu czasu.
Stawało się coraz bardziej oczywiste, że Larry wplątał się w coś bardzo niebezpiecznego. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie nadszedł czas, by poprosić Ramireza o pomoc. Mogłam sobie zgrywać dziewczynę Bonda, ale nawet ja nie byłam na tyle naiwna, żeby wierzyć, iż sama zdołam obronić Larry'ego przed mafią.
– Maurice, czy mówi ci coś nazwisko Marsucci? Spojrzał na mnie obojętnie.
– Nie. Ale co rusz dowiaduję się o nowych rzeczach, które ukrywał przede mną Hank. – Wyglądał, jakby znowu miał się rozpłakać.
– A co z Bobbim? – Zmieniłam temat, żeby powstrzymać potop. – Słyszałam, że od jakiegoś czasu nie pokazuje się w klubie. Widziałeś go może?
Maurice pokręcił głową.
– Nie. Hank też nie. Był tym bardzo poruszony. I zdenerwowany. Przygryzłam wargę. A teraz nie żył.
Z niepokojem zastanawiałam się, jaki los czeka Larry'ego. Queenie, najwyraźniej znudzona gonieniem za skrawkami chusteczki, wskoczyła na sofę i usadowiła się na kolanach Dany.
– Cześć, malutka – zaćwierkała Dana, drapiąc ją za uszkiem. Queenie waliła jak szalona ogonem w kwiecistą poduszkę. – Jesteś słodka, wiesz?
Ogon wachlował teraz tak szybko, że zrobił się niemal niewidzialny. Queenie kręciła się uszczęśliwiona po kolanach Dany. Wzdrygnęłam się, kiedy jej pazury wbijały się w sweter od Donny Karan. Ale Danie najwyraźniej to nie przeszkadzało.
– Jesteś absolutnie urocza – powiedziała słodkim, piskliwym głosem, którego używa się tylko wobec małych dzieci, zwierząt i sprzedawców, którzy mają słabość do atrakcyjnych blondynek i w związku z tym są skłonni udzielić rabatu na szpileczki. – Kto jest najśliczniejszym pieskiem? Ty, słoneczko. Tak, ty. Jesteś śliczną dziewczynką. Śliczniusią, śliczniusią, śliczniusią, Jesteś…
Nagle pies wydał z siebie dziwny, zduszony skowyt i znieruchomiał.
Maurice wstrzymał oddech.
– Co się stało? Co jej zrobiłaś?
– Ja, ja… – Dana spojrzała na bezwładnego psa, a potem na paralizator przy pasku.
No tak. Szybko odczepiłam paralizator i wrzuciłam do torebki Dany, żeby ukryć go przed Maurice'em.
– Boże, zabiłaś Queenie! – zawył Maurice. Porwał psa z kolan Dany i przycisnął go do piersi.
– Nie, Queenie żyje – zapewniłam go. – Jest tylko trochę… porażona.
– Porażona? – Maurice zrobił wielkie oczy. Wyraźnie moje słowa nie odniosły uspokajającego efektu, na jaki liczyłam.
– Eee, może nie tyle porażona, co… śpiąca. Tak. Po prostu śpi. Dana ma bardzo kojący wpływ na zwierzęta.
Maurice spojrzał na mnie, jakby brakowało mi piątej klepki.
– No dobrze, prawda jest taka, że Dana ma taki mały paralizator…
– Paralizator! – wykrzyknął Maurice. – Sparaliżowałyście moją Queenie?!