Bar FlyBoyz znajdował się na parterze budynku z wyblakłym tynkiem, naprzeciwko portu lotniczego McCarran. Nad ciemnymi drewnianymi drzwiami wisiał neon, teraz wyłączony. Dwa okna od strony ulicy były zamalowane czarną odłażącą farbą. Na parkingu stał może z tuzin harleyów, z nalepkami głoszącymi: „Pustynne Diabły” na błotnikach. Na piętrze mieściły się mieszkania, idealne do obserwowania samolotów podrywających się z płyty lotniska. Nie wiem, jak mieszkający tu ludzie się wysypiali. W chwili, gdy zatrzymaliśmy się na prowizorycznym żwirowym parkingu, przeleciał nad nami boeing 747, sprawiając, że zatrzęsła się ziemia i zabrzęczały czarne szyby baru.
– Fajne miejsce – zakpiła Dana. Marco zmarszczył nos z obrzydzeniem.
Żwir chrzęścił pod naszymi stopami, kiedy szliśmy na tył budynku, gdzie znajdowały się metalowe schody bez barierki, prowadzące do mieszkań na górze. Na dole zauważyłam cztery skrzynki pocztowe, przymocowane do ściany, oznaczone zardzewiałymi literami A, B, C i D. Skrzynka z D była pełna korespondencji. Ostrożnie wyciągnęłam kopertę. Rachunek za wodę był zaadresowany do Boba Hostetlera. Bobbi.
– Zdaje się, że dawno go tu nie było – stwierdziła Dana.
– Może po prostu wyjechał na wakacje? – powiedziałam z nadzieją. Dana posłała mi kpiące spojrzenie.
– Kto wyjeżdża na wakacje w połowie zmiany?
Ktoś, kto ucieka przed mafią. To mi przypomniało o Larrym i odłożyłam kopertę do skrzynki.
– Chodźmy sprawdzić na górze. – Przytrzymując się ściany, ostrożnie weszłam na pierwszy stopień. Schody się nie zarwały, więc powoli ruszyłam w górę, kiwając ręką na Danę i Marca. Marco przemieszczał się w dziwny sposób: trochę jak James Bond, a trochę jakby brał udział w przesłuchaniu do Kotów.
– Co ty wyprawiasz? – szepnęłam. Wzruszył ramionami, unosząc ręce.
– No co? – odszepnął.
– Czemu tak kicasz?
– Skradam się.
– Raczej zwracasz na siebie uwagę – szepnęła Dana. – Każdy głupi wie, że aby nie zwracać na siebie uwagi, należy zachowywać się jak u siebie.
– To dlaczego szepczemy? I tu nas miał.
– Po prostu chodźmy – powiedziałam, już normalnym głosem. Poprowadziłam mój oddział do końca schodów (idący za mną Marco nadal bawił się w Bonda z Broadwayu) i wyszliśmy na niewielkie półpiętro wyłożone sztuczną trawą. Po prawej znajdowały się drzwi oznaczone literami A i B, po lewej – C i D. Od C odpadła literka, został tylko ciemny zarys, kontrastujący z wyblakłymi drzwiami. Od D odpadł górny gwoździk i litera wisiała do góry nogami. Jednak, z ulgą zauważyłam, nigdzie nie widać śladów szamotaniny czy włamania.
Spojrzałam na Danę i na Marca, wzięłam głęboki oddech i zapukałam do drzwi, modląc się, by otworzyła nam duża, owłosiona kobieta.
Odczekałam chwilę i zapukałam jeszcze raz, przestępując z nogi na nogę. Czułam zapach indyjskiego jedzenia przygotowywanego w mieszkaniu A. Z C dochodziły dźwięki piosenki Black Eyed Peas. Ale w D kompletnie nic się nie działo.
Na wszelki wypadek zapukałam jeszcze raz, choć w głębi duszy wiedziałam, że to na nic. Albo Bobbi dał nogę albo… Wolałam nie myśleć o „albo”, a przynajmniej nie dopóki Larry'emu groziło to samo. Zmówiłam krótką modlitwę do patrona uciekinierów, żeby Bobbi i Larry siedzieli zabunkrowani razem w jakimś bezpiecznym miejscu. Gdzieś bardzo, bardzo daleko od Monalda i jego zarośniętego goryla.
– Zdaje się, że nikogo nie ma – szepnął Marco, wypowiadając na głos moje myśli.
– Chcesz, żebym się włamała? – zapytała Dana. Spojrzałam na nią.
– A umiesz? – Wzruszyła ramionami.
– To chyba nie takie trudne. Widziałam, jak robiła to Veronica Mars. Potrzebujemy tylko karty kredytowej.
– Taak, ja też tak myślałam – mruknęłam pod nosem. Zważywszy na to, że nasza połączona wiedza o włamywaniu opierała się na paru odcinkach serialu o nastoletniej pannie detektyw i jednej zniszczonej karcie kredytowej, odwiodłam Danę od tego pomysłu.
– To może sprawdzimy jego korespondencję? Rico mówi, że można się dużo dowiedzieć, przeglądając cudzą pocztę.
Wzruszyłam ramionami. Czemu nie? Choć wątpiłam, żeby mafia korzystała z usług poczty, kiedy groziła komuś śmiercią.
Zeszliśmy na dół, do skrzynki. Po sprawdzeniu, czy za naszymi plecami nie zmaterializował się znienacka listonosz, każde z nas wzięło stos kopert i zabraliśmy się do przeglądania.
Ja miałam głównie rachunki i dwa listy z Sądu Rodzinnego Okręgu Clark – pewnie w sprawie zaległych alimentów na małego Bobbiego juniora. Poza tym, rachunek za prąd, wyciągi z kart kredytowych – dwie opatrzone pieczątką „przeterminowane” – i kilka katalogów z odzieżą dla „puszystych”. Domyśliłam się, że Bobbi nie należy do szczupłych „kobiet”.
– Patrzcie na tę sukienkę – powiedział Marco, unosząc katalog Duże Ślicznotki i wskazując na różową sukienkę bez ramiączek w czarne grochy w rozmiarze potrójne XL. – Powinni tego zabronić.
– Mam coś lepszego – stwierdziła Dana. Uniosła katalog otwarty na stronie z zielonym ponczo w intensywnie żółte stokrotki. – Równie dobrze można chodzić w zasłonie prysznicowej.
Milczałam. Byłam prawie pewna, że moja mama ma takie ponczo.
Pomijając fatalny gust Bobbiego w kwestii ciuchów, nie dowiedzieliśmy się z jego poczty niczego przerażającego. Nie prenumerował „Miesięcznika Mafijnego” ani nic w tym stylu. Słowem, nie znaleźliśmy najmniejszej wskazówki co do jego obecnego miejsca pobytu. Jedyne co stwierdziliśmy, sądząc po ilości korespondencji i datach na pieczątkach, to to, że Bobbi nie opróżniał skrzynki od zeszłego tygodnia.
– Może rozejrzymy się w barze? – zaproponowała Dana. Spojrzeliśmy z Markiem na zamalowane na czarno okna i rząd harleyów.
– Raczej nie – odparł Marco, gwałtownie kręcąc głową. – Wiesz, co tam robią z takimi jak ja?
– Nie martw się, księżniczko. Obronię cię – powiedziała Dana, biorąc Marca pod rękę i ciągnąc do drzwi.
W środku FlyBoyz było równie przyjemnie jak na zewnątrz i natychmiast pożałowałam, że nie mam przy sobie paralizatora Dany. Zamalowane okna sprawiały, że było tu ciemno jak w jaskini – z trudem rozróżniałam sylwetki ludzi siedzących przy stolikach. Z wiekowej szafy grającej leciała piosenka George'a Thorogooda. Faceci (i kilka potężnych kobiet) w większości mieli na sobie skórzane spodnie i kamizelki. Niektórzy nosili brudne bandany na wygolonych głowach, podczas gdy inni woleli nieczesane od tygodnia plerezy. Wszyscy wyglądali, jakby nie kąpali się od miesiąca, a pachnieli jeszcze gorzej. W powietrzu czuć było wyraźny zapach piwa, potu i inną won, mdłą i obrzydliwą, której nawet nie próbowałam zidentyfikować. Nie takie Vegas reklamują, na kolorowych plakatach w biurach podróży.
Powietrze było tak gęste od dymu papierosowego, że ledwo widziałam drogę, kiedy szliśmy do baru. Choć może to i dobrze. Nie chciałam nawet zgadywać, czym była lepka substancja pokrywająca całą podłogę.
– Przepraszam – Dana przywołała barmana. Był łysy, miał wytatuowane całe ręce i długą kozią bródkę, przez co przypominał mi… kozła.
– Tak? – mruknął, mierząc nas wzrokiem. Zmrużył oczy, kiedy doszedł do Marca.