Выбрать главу

Zdaje się, że Marco zakwilił.

– Szukamy gościa, który mieszka na górze, pod D – powiedziała Dana. Kozioł tylko na nas patrzył.

– Boba? – podsunęłam.

Kozioł uśmiechnął się powoli, odsłaniając przebarwione zęby, z których większość była jeszcze na swoim miejscu.

– A więc szukacie Maczo Boba – powiedział powoli.

– Maczo Boba? – zapytałam, przypominając sobie katalogi z odzieżą dla puszystych kobiet.

Kozioł się zaśmiał.

– Tak go żartobliwie nazywamy. Zawsze przychodzi tu odstrojony jak babeczka. – Kozioł zerknął na beret Marca.

Marco pomachał mu leciuśko jednym palcem. Odchrząknęłam.

– Kiedy Bob był tu ostatnio? Kozioł pogładził swoją bródkę.

– Nie jestem pewien. Będzie parę dni. Nie przyszedł na piątkowy wieczór karaoke, a nigdy sobie tego nie odpuszcza. – Uśmiechnął się szeroko. – Zawsze śpiewa Pretty Woman.

Wzdrygnęłam się, myśląc o ponczo z zasłony prysznicowej w połączeniu z tą piosenką.

– Czego chcecie od Maczo Boba? Kim jesteście? – zapytał Kozioł, patrząc na Danę, potem na mnie i wreszcie na Marca.

Tym razem byłam pewna, że Marco zakwilił.

– Kim jesteśmy? – powtórzyłam piskliwie, kiedy Kozioł patrzył na nas zmrużonymi oczami. – My, eee…

Wahałam się, czy mu powiedzieć. Gąsienica przeszukał już dom Larry'ego. Wolałam, żeby moje imię nie wypłynęło, kiedy przyjdzie sprawdzić mieszkanie Bobbiego. Szukałam właśnie jakiegoś wiarygodnego, fałszywego nazwiska, kiedy uratowała mnie Dana.

– Hej, czy to kobra? – zapytała, wskazując tatuaż węża pełznącego w górę lewej ręki Kozła.

Skinął głową.

– Tak. Zrobiłem ją sobie podczas wojny w Zatoce Perskiej.

– Serio? – Dana się przybliżyła. – Mój przyjaciel, Rico, ma taki sam. Kozioł uśmiechnął się szeroko.

– Rico Moreno?

– Boże, tak!

– Do diabła, znamy się z Rico od dawna. Kiedy byliśmy dzieciakami, jeździliśmy po San Bernardino z Hellcats. Potem się zaciągnęliśmy i służyliśmy razem w Kuwejcie. To właśnie tam zafundowałem sobie tę ślicznotkę – objaśnił, wskazując kobrę. – Dlaczego od razu nie powiedzieliście, że jesteście znajomymi Rica? – Sięgnął nad barem i poklepał Marca po plecach.

Marco aż się zatoczył. Musiał złapać się kontuaru, żeby odzyskać równowagę.

– Jaki ten świat mały – stwierdziła Dana.

– To zmienia postać rzeczy. Teraz mogę wam powiedzieć, że nie wy pierwsi szukacie Maczo Boba.

– Nie? – zapytałam. Przed oczami natychmiast stanął mi Gąsienica.

– Nie. – Kozioł wyprostował się, krzyżując ręce na piersi. – Jakiś tydzień temu szukała go tu jego była. Powiedziała, że nie zapłacił alimentów za ten miesiąc. Ale to nic nowego, bo on zawsze zalega z alimentami.

– Podobno. Był ktoś jeszcze? – spytałam. Skinął głową.

– Tak. Parę dni wcześniej. Duży gościu. Normalnie jak czołg. Miał takie krzaczaste brwi.

Przełknęłam ślinę.

– Czego chciał?

– Też szukał Boba. Powiedział, że Bob wisi mu kasę. Podobno chodziło o jakiś dług hazardowy. Ale nie kupiłem tego.

– Czemu?

– Jak już mówiłem, Maczo Bob zawsze zalegał z alimentami. Jeśli miał jakąś dodatkową kasę, od razu szła do którejś z jego byłych żon. Na pewno by nie grał, żeby nie ryzykować przegranej. Gościu jest dziwny, ale nie głupi.

– Dzięki – powiedziałam, choć nie to chciałam usłyszeć. Monaldo wysłał swoich sługusów, żeby po kolei zlikwidowali nasze trojaczki w sukienkach. Było kwestią czasu, kiedy dotrą do Larry'ego.

Wyciągnęłam z torebki długopis i zapisałam na serwetce numer swojej komórki.

– Jeśli zobaczysz Boba, dasz mi znać?

– Jasne – obiecał Kozioł, chowając serwetkę do kieszeni. – Przyjaciele Rica są moimi przyjaciółmi.

Kiedy Dana i Kozioł pożartowali już sobie, jakim gagatkiem jest Rico, wyszliśmy z powrotem na oślepiające słońce.

Marco, który do tej pory milczał (nie licząc cichego kwilenia), odetchnął głęboko, kiedy dotarliśmy do samochodu.

– To najstraszniejsze miejsce, w jakim kiedykolwiek byłem – wysapał, wachlując się beretem. – Muszę się napić. Co powiecie na Cranberry Tini?

13

Zamiast na drinki, pojechaliśmy do McDonald'sa na Maryland. Gdy już zaspokoiłam głód hamburgerem, dietetyczną colą i ciastkiem z jabłkiem (hej, wystarczy, że wzięłam dietetyczny napój), przebraliśmy się na pogrzeb Hanka. Włożyłam prawie czystą skórzaną spódniczkę, najskromniejszą białą bluzkę, jaką zabrałam i pożyczoną od Marca ciemną marynarkę. Stroju dopełniały czarne szpilki od Cavallego. Uznałam, że wyglądam wystarczająco konserwatywnie, by wtopić się w tłum żałobników.

Szkoda, że nie mogłam powiedzieć tego samego o Marcu. Wyszedł z toalety w szarych spodniach z fioletowym połyskiem, do których włożył obcisłą, czarną koszulę. Na głowie miał przekrzywiony beret. I pomyśleć, jeszcze nie tak dawno martwił się o to, żeby nie rzucać się w oczy.

Dana poszła w moje ślady, wkładając małą czarną i czarną, skórzaną marynarkę. Może i miałyśmy trochę krótsze spódniczki, niż wymagała tego okazja, ale w końcu byliśmy w Vegas.

Gdy weszliśmy do kościoła na skrzyżowaniu Alty i Campbell, przekonałam się, że pogrzeby w Vegas wyglądają zupełnie inaczej niż w Beverly Hills. Przy pogrzebie w Vegas wysiadają nawet imprezy urodzinowe u Liberace.

Kościół był zwyczajny: witraże, ciemne ławki, kwiaty, muzyka organowa. Za to zgromadzonym w nim ludziom daleko było do zwyczajności.

Sądząc po ubiorze, pierwsze dwie ławki zajęła rodzina Hanka – starsza para w szarościach i granatach, mężczyzna w ciemnym garniturze i dwójka wiercących się dzieciaków, zapewne zadowolonych, że z powodu pogrzebu „cioci” nie muszą iść do szkoły. W ławkach za nimi siedzieli ludzie, którzy wyglądali, jakby przyszli tu prosto z cyrku lub castingu do opery mydlanej. Trzy rzędy pełne podstarzałych drag queens odzianych w długie, czarne koronkowe suknie, kapelusze z szerokim rondem (z jednego wystawało półmetrowe strusie pióro) i woalki. Nie wszystkie ukryły twarze za woalkami, dzięki czemu widziałam, jak po ich pokrytych grubą warstwą pudru policzkach ciekną rzęsiste łzy, wielkie jak groch, kiedy szlochały w małe, białe chusteczki. Boże, jak one szlochały. Wszystkie, bez wyjątku. I bynajmniej nie robiły tego dyskretnie – żadnego delikatnego osuszania chusteczką kącików oczu. Szlochały jak przedszkolaki, które nie chcą spać podczas przymusowego leżakowania. Zanosiły się i trzęsły na całym ciele, a ich szlochy, odbijające się echem od wysokiego sklepienia, brzmiały jak koncert umierających gęsi. Od czasu do czasu któraś wydmuchiwała nos, tak głośno, że trzęsły się witraże w oknach.

Próbowałam wypatrzeć za woalkami i chusteczkami Larry'ego, ale wszystkie żałobniczki wyglądały tak samo. Podejrzewałam, że wystarczyłyby inna peruka czy gorset, i nie rozpoznałabym własnego ojca.

Obok wymalowanych dam siedział Maurice. Wyglądał, jakby postarzał się o kilkaset lat, od kiedy ostatnio go widziałam. Siedział ze zbolałą miną, jego oczy otaczała siateczka zmarszczek. Przypominał trochę Kłapouchego z Kubusia Puchatka. Miał spuszczony wzrok, a jego skóra przybrała szary odcień, idealnie pasujący do garnituru, który włożył zamiast swojego tradycyjnego golfu. Zastanawiałam się, czy od śmierci Hanka w ogóle spał. Jego wory pod oczami były większe od moich.

Po drugiej stronie przejścia siedział Monaldo ze swoimi sługusami. Po swojej prawej miał Gąsienicę, po lewej Ramireza.

Marco, Dana i ja usiedliśmy w pustej ławce za wymalowanymi damami. Szczęśliwie, Monaldo nas nie zauważył.

Pechowo, zauważył nas Ramirez.