Odwrócił głowę, żeby rozejrzeć się po kościele, a wtedy jego spojrzenie napotkało moje. Zrobił duże oczy i rozdziawił usta. Zamrugał parę razy, po czym zapytał bezgłośnie:
„Co ty tu robisz?”
Uśmiechnęłam się i wzruszyłam ramionami. Co innego mogłam zrobić?
Ramirez zacisnął szczękę, przybierając minę Złego Gliny. Wpatrywał się we mnie zmrużonymi oczami, a ja czułam, że jeszcze chwila i przewierci mnie wzrokiem na wylot. Miałam nadzieję, że nigdy nie znajdę się naprzeciw niego w pokoju przesłuchań. Podejrzewałam, że szybko by mnie złamał.
Potem na ambonę wszedł siwowłosy ksiądz i wygłosił poetyckie kazanie o życiu Hanka oraz życiu pozagrobowym. Przyznaję, że słuchałam go piąte przez dziesiąte, cały czas wypatrując wśród szlochających drag queens Larry'ego. Gąsienica co chwila zerkał za siebie, na otwarte drzwi kościoła. Najwyraźniej, robił to samo co ja. Czułam się, trochę jakbyśmy grali w Gazie jest Wally? – kto pierwszy zauważy miniówkę Wally'ego, wygrywa Larry'ego – martwego lub żywego.
Na szczęście msza szybko się skończyła i wszyscy wyszliśmy z kościoła, aby udać się na pobliski cmentarz. Z obawy, że Monaldo lub ktoś z jego świty może rozpoznać mustanga, postanowiliśmy pojechać jako ostatni. Widziałam, że Ramirez szuka mnie wzrokiem, więc schowałam się za damą ze strusim piórem. W końcu Monaldo kazał mu wsiąść do samochodu i odjechali.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, większość żałobników zgromadziła się już nad wykopanym grobem. Hank miał spocząć pod dużym drzewem, na szczycie niewielkiego, sztucznie usypanego wzniesienia. Pagórek porastała trawa, tak soczysta, że na jej podlewanie musiała chyba iść połowa wody z jeziora Mead. Zostawiliśmy samochód na żwirowej drodze i wspięliśmy się na górę. Na błyszczącym mahoniowym wieku trumny leżały goździki, róże i konwalie. Maurice dołożył na stosik pojedynczą czerwoną różę i zaczął płakać. To, oczywiście, sprowokowało wszystkie wymalowane damy (dla których każdy powód był dobry, by wyciągnąć chusteczkę) i po chwili wszyscy znowu zalewali się łzami.
Ale nie Monaldo. Jego twarz była spokojna i nieruchoma jak maska, choć założę się, że w duchu nie posiadał się z radości, że właśnie upiekło mu się morderstwo.
Stojący obok niego Ramirez łypał na mnie złowrogo, zapewne przeklinając w myślach po hiszpańsku. Starałam się go ignorować, w zamian skupiając się na księdzu i jego ostatnich słowach przed pogrzebaniem zmarłego.
Pogrzeby zawsze mnie przygnębiają. Głównie dlatego, że uświadamiają mi, iż kiedyś czeka to także mnie. To rodzi poważne, a zarazem przerażające pytanie: co dzieje się z nami po śmierci? Czy naprawdę udajemy się, jak twierdził ksiądz, do pięknego, magicznego miejsca, gdzie nie ma bólu, smutku ani butów, które zaczynają uwierać już pięć minut po założeniu? Czy po prostu umieramy, zamieniamy się w proch i już?
Tyle że dzisiaj rozważania o sprawach ostatecznych ustąpiły miejsca rozważaniom dotyczącym mojego ojca. Zastanawiałam się, gdzie jest. Myślałam o tym, czy to możliwe, żeby Monaldo już go dopadł. I o tym, czy kiedykolwiek będę mogła o nim myśleć bez skojarzeń z błyszczykiem Raspberry Perfection.
Kolejny raz przyglądałam się twarzom żałobników, szukając Larry'ego. Na cmentarzu zjawiły się te same osoby co w kościele, doszło też kilka nowych. Niestety, nie było wśród nich kobiety o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, w rudej peruce.
Kiedy ksiądz wygłosił ostatnią kwestię: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, tłum zaczął się rozpraszać. Żałobnicy potworzyli mniejsze grupki, pocieszając się nawzajem. Krążyłam między nimi, wpatrując się w ukryte za woalkami twarze, żeby sprawdzić, czy któraś nie należy do mojego ojca. Nie wiedziałam, czy w ogóle się zjawił, ale nie chciałam porzucać nadziei, że jeszcze choć chociaż raz go zobaczę.
Okrążałam właśnie kolejną grupkę wymalowanych dam (ciągle szlochających w chusteczki), kiedy stanęły mi włoski na karku. Wyczułam jego obecność, jeszcze zanim go usłyszałam. Co tylko dowodzi, jak bardzo emanował wściekłością.
– Co tu robisz? – Ramirez warknął mi do ucha. Znieruchomiałam. – Żegnam Hanka.
– Powinnaś być w drodze powrotnej do Los Angeles – szepnął, ledwo nad sobą panując. Jestem pewna, że gdybym się odwróciła, zobaczyłabym na jego szyi pulsującą żyłkę.
Maurice mnie zaprosił. Byłoby niegrzecznie nie przyjść.
Ramirez wymamrotał coś po hiszpańsku. Zanim zdążyłam rozgryźć, jakiego przekleństwa użył tym razem, złapał mnie za rękę i pociągnął w dół wzniesienia, do lincolna Monalda.
– Przysięgam, że wyjadę zaraz po…
Nie pozwolił mi dokończyć. Gdy tylko zamknął za nami drzwi samochodu, chwycił mnie w ramiona i przywarł ustami do moich.
Byłam tak zaskoczona, że zadrżałam, A może zadrżałam, bo w moim podbrzuszu nagle eksplodował wulkan?
– Jesteś taka seksowna w czerni – zamruczał, odrywając się ode mnie, by zaczerpnąć tchu.
– Mam na sobie sweterek Marca.
Ramirez spojrzał w dół. Potem wzruszył ramionami.
– Siedzę tu już sześć tygodni. Wyglądałabyś seksownie w worku. – Już chciałam zaprotestować, ale znowu zamknął mi usta pocałunkiem.
– Albo jeszcze lepiej – dodał – bez niczego. Wsunął mi rękę pod bluzkę, szukając zapięcia stanika.
– Chwileczkę! – Odepchnęłam go, trzymając dłonie płasko na jego klatce piersiowej. – Żartujesz, prawda? Chcesz to zrobić teraz?
Rozejrzał się po tylnym siedzeniu.
– W czym problem? Szyby są zaciemnione. – Jesteśmy na pogrzebie!
– To coś złego?
Ze wstydem przyznaję, że kiedy tak siedziałam z dłońmi przyklejonymi do jego twardych jak skała mięśni, sama przez chwilę miałam wątpliwości.
– Oczywiście, że tak. A przy okazji, zauważyłeś, że za każdym razem, kiedy się spotykamy, to albo zdzieramy z siebie nawzajem ciuchy albo się kłócimy?
– Tak, uważam, że powinniśmy się mniej kłócić.
– Mówię poważnie.
Obdarzył mnie swoim uśmiechem Złego Wilka. – Ja też. Przewróciłam oczami.
– Dlaczego nie możemy porozmawiać jak normalni ludzie w normalnym związku?
– Chcesz rozmawiać teraz? – Skrzyżowałam ręce na piersi. – Tak.
Westchnął. Poruszył głową na boki, jakby próbował pozbyć się napięcia w karku, które nie wiedzieć czemu pojawiało się zawsze w mojej obecności.
– Dobrze. Porozmawiajmy.
– Super.
Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie. Bez słowa. Świetnie. Wychodziło na to, że nie mamy o czym rozmawiać.
– No dobrze… – powiedziałam, chwytając się czegokolwiek. – Jak ci minął dzień?
Uniósł brew.
– Jak mi minął dzień?
– Tak. O takich rzeczach rozmawiają normalne pary. Rozmawiają o tym, co przytrafiło im się danego dnia. No więc, jak ci minął dzień?
Ramirez pomasował sobie kark, uwalniając jeszcze trochę napięcia.
– W porządku. – Pokręciłam głową.
– Nie, nie tak to wygląda. Powinieneś opowiedzieć mi, co robiłeś, gdzie byłeś, z kim rozmawiałeś. Powinieneś powiedzieć, jakie masz w związku z tym odczucia, żebym mogła udzielić ci wsparcia i w ogóle. Dobrze ją zacznę. Zadzwoniła moja matka. Była wściekła, a ja czułam się okropnie, że ją okłamałam. Jestem pewna, że mnie teraz wydziedziczy, a przynajmniej odbierze mi fikusa. Później, przyfasoliłam w nos mojemu prześladowcy, co sprawiło mi o wiele większą przyjemność niż powinno. W końcu pojechaliśmy do FlyBoyz, po czym miałam ochotę od razu wziąć prysznic. To tyle. Tak wyglądał mój dzień. Teraz twoja kolej. Co dziś robiłeś?
Ramirez wpatrywał się we mnie.
– Czekaj. Powiedziałaś „prześladowca”? Ups.