– Tak powiedziałam? Trochę przesadziłam, facet po prostu mnie śledzi. Jeździ za mną po mieście i od czasu do czasu pstryka zdjęcia, które potem publikuje w swojej gazecie.
– Dziennikarz?! – wykrzyknął Ramirez. Na jego szyi zaczęła pulsować żyłka i zastanawiałam się, czy nie powinnam była trzymać się wersji o prześladowcy. – Chcesz mi powiedzieć, że łazi za tobą dziennikarz?
Westchnęłam. Nie tak wyglądają rozmowy normalnych par. Ale było już za późno, by zatrzymać ten rozpędzony pociąg. Nie miałam wyjścia. Opowiedziałam Ramirezowi o spotkaniu z Felixem, o tym ile razy w ciągu minionego tygodnia widziałam dodge'a neona i, wreszcie, o dzisiejszym artykule w „Infonnerze”.
Kiedy skończyłam, znowu zaklął w niezrozumiałym dla mnie języku. Postanowiłam, że po powrocie L.A. zapiszę się na kurs hiszpańskiego.
– Spokojnie – powiedziałam. – Najgorsze już się stało. Mama widziała artykuł.
– Maddie, nie martwię się twoją matką – odparł, a żyłka znowu zaczęła pulsować. – Martwię się Monaldem! Jeśli zobaczy artykuł, szybko doda dwa do dwóch. Widział cię w klubie, wie, jak wyglądasz. Z gazety się dowie, jak się nazywasz i gdzie cię szukać.
Przeszedł mnie dreszcz.
– Nie pomyślałam o tym.
– Najwyraźniej.
– Hej, czyja się prosiłam, żeby publikowali moje zdjęcia w gazecie?
– Jakoś pozostałym dziewięćdziesięciu dziewięciu procent społeczeństwa udaje się nie mieszać w sprawy, które ich nie dotyczą.
– Larry jest moim ojcem. Ta sprawa mnie dotyczy! Ramirez znowu pomasował kark.
– Po prostu odpuść to sobie, okej? Wróć do domu, zaprojektuj nowe kaloszki ze Sponge Bobem, czy czym się tam zajmujesz, a mnie pozwól zająć się moją robotą, dobra?
Choć słysząc jego protekcjonalny ton, miałam wielką ochotę podać mu wyniki sprzedaży moich „kaloszków” za zeszły kwartał, wiedziałam, że ma rację. Najlepsze, co mogłam zrobić, to wyjechać z Vegas zanim jeszcze bardziej nabrużdżę mu w dochodzeniu. Im prędzej wsadzi Monalda za kratki, tym prędzej będę mogła przestać martwić się o bezpieczeństwo Larry'ego. Tak więc, zamiast bronić honoru wszystkich projektantów obuwia na świecie, puściłam jego słowa mimo uszu.
– Dobrze. Ale na wypadek, gdybyś nie zauważył, znowu to robimy. Popatrzył na mnie zdezorientowany.
– Co robimy?
– Kłócimy się.
Wziął głęboki oddech i spojrzał w górę, jakby modlił się o cierpliwość.
– Mówiłem, żeby się pokochać. Skrzyżowałam ręce na piersi.
– Hmm. – Tylko tyle zdołałam wydusić. Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy nie ma racji. – Wyjadę i nie będę ci więcej przeszkadzać, ale musisz mi obiecać, że nie dopuścisz, żeby coś stało się Larry'emu…
Nie dokończyłam, bo przygiął moją głowę do swoich kolan.
– Hej, słyszałeś kiedyś o grze wstępnej? – wymamrotałam do jego uda.
– Cicho. Ktoś idzie.
Skuliłam się na macie podłogowej, kiedy ktoś zapukał do okna od strony Ramireza. Wstrzymałam oddech, kurcząc się w sobie. Ramirez opuścił nieco szybę.
– Co jest?
– Tu jesteś, Bruno.
Przeszedł mnie kolejny lodowaty dreszcz, kiedy rozpoznałam ten głos. Monaldo.
– Jestem – odparł Ramirez, bez zająknięcia wchodząc w rolę zimnego, opanowanego Goryla Numer Dwa. W moich oczach zasłużył na Oscara, nawet jeśli czułam, jak sztywnieją mu mięśnie uda.
– Co tu robisz? – zapytał Monaldo.
Zacisnęłam powieki i wczepiłam palce w udo Ramireza, modląc się z całych sił, żeby ten zły człowiek po prostu sobie poszedł.
– Nic – odparł swobodnie Ramirez. – Tylko miałem dość tego zawodzenia. Monaldo milczał przez chwilę, a ja prawie zsiusiałam się w majtki. W końcu powiedział:
– Dobra, za pięć minut odjeżdżamy. Odetchnęłam z ulgą.
– Tak jest, szefie – powiedział Ramirez. Usłyszałam cudowny dźwięk podnoszącej się szyby.
Wypuściłam powietrze, a Ramirez pomógł mi wygramolić się na siedzenie.
– Ale masz pazurki. – Pomasował nogę, w miejscu, gdzie zostawiłam wyraźne ślady paznokci na jego spodniach.
– Przepraszam – bąknęłam, nadal roztrzęsiona.
– Nie szkodzi. Tylko obiecaj, że je spiłujesz przed naszą kolejną „normalną rozmową”.
Po tych słowach, otworzył drzwi i delikatnie wypchnął mnie z samochodu. Zanim je zamknął, zdążył jeszcze klepnąć mnie w tyłek.
Czy to nie smutne, że była to najlepsza akcja, jaką zaliczyłam od kilku miesięcy?
Wyprostowałam się, wygładziłam bluzkę, otrzepałam spódnicę i pobiegłam na drugą stronę żwirowej alejki, żeby przypadkiem nie zobaczył mnie Monaldo.
Wymalowane damulki ciągle stały przy grobie, rozmawiając z księdzem. Większość nadal płakała, choć, jak zauważyłam, kiedy czasem podnosiły woalki, mądrze zainwestowały w tusz wodoodporny. Marco stał pod drzewem, gawędząc z Madonną, olśniewającym w czarnej, koronkowej sukience do kolan, skórzanych botkach za kostkę, bransoletkach na obu rękach i nastroszonych włosach, które dodawały „jej” dobrych piętnaście centymetrów wzrostu. (Westchnęłam. W głębi ducha, niska kobietka, którą jestem, ciągle tęskni za natapirowanymi fryzurami z lat osiemdziesiątych). Dana stała z boku, rozmawiając z ostrzyżonym na rekruta bramkarzem z klubu. Okej, może „rozmawiała” nie jest właściwym słowem. Bezwstydnie flirtowała, wydymając wargi i wypinając biust. Po tym, jak potraktował ją obojętnie tamtego wieczoru, zapewne postanowiła dowieść, że nikt nie oprze się królowej aerobiku o ciele bogini, miseczką podwójne D.
Dalej stało jeszcze kilku żałobników w parach, rozmawiających ściszonymi głosami i pocieszających siebie nawzajem. Niektórzy przystawali, żeby powąchać rosnące na cmentarzu kwiaty. Patrzyłam, jak jakaś kobieta nachyla się nad gardenią. W pewnej chwili jej kapelusz się przechylił i zobaczyłam upięte pod nim rude włosy.
Znieruchomiałam. Larry.
Moją pierwszą myślą było, aby natychmiast do niego pobiec, ale nie chciałam go spłoszyć. Dobrze wiedziałam, że biega o wiele szybciej ode mnie. Ruszyłam więc powolutku, a z każdym krokiem serce waliło mi coraz mocniej. Zacisnęłam zęby, żeby go nie zawołać, kiedy zbliżyłam się na tyle blisko, iż miałam pewność, że to rzeczywiście on. Ten sam wzrost, ten sam brzuszek, te same ognistorude włosy, schowane pod kapeluszem.
Dzieliły mnie od niego zaledwie trzy kroki, kiedy między drzewami, po mojej prawej, błysnęło światło. Larry też je zauważył, bo natychmiast się wyprostował, niczym jeleń w reflektorach samochodu. Światło błysnęło znowu.
Larry uniósł wzrok i nasze spojrzenia się spotkały. Po chwili wyrwał z kopyta, znikając za kamiennym grobowcem.
– Zaczekaj! – krzyknęłam, rzucając się za nim. Pobiegłam za grobowiec, ale był już między drzewami, z każdą sekundą zbliżając się do alejki, na której stał sznureczek samochodów. – Proszę! – błagałam. Nie podobało mi się, jak rozpaczliwie to zabrzmiało. Próbowałam sobie tłumaczyć, że Larry boi się o swoje bezpieczeństwo, ale szczerze mówiąc, wolałabym, żeby mój ojciec nie uciekał za każdym razem, kiedy mnie zobaczy. Przez coś takiego dziewczyna może nabawić się kompleksów.
Zamiast ścigać go przez zagajnik, pobiegłam trawnikiem, skracając sobie drogę do samochodów. Byłam już przy alejce, kiedy światło znowu błysnęło, tym razem tak blisko, że na moment mnie oślepiło.
– Och. – Padłam na twarz, i z rękami wyciągniętymi przed siebie, przejechałam kawałek po trawie jak na ślizgawce wodnej.
Usłyszałam warkot silnika, a kiedy uniosłam głowę, zobaczyłam odjeżdżające poobijane volvo. Cholera! Walnęłam pięścią w ziemię.
Za moimi plecami znowu błysnęło światło. Odwróciłam się i spojrzałam w górę, prosto w parę niebieskich, śmiejących się oczu. Felix.