Zadzwoniłam do mamy. Po czterech sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka.
– „Witaj, dodzwoniłeś się do Betty…”
– „…i Ralpha” – włączył się mój ojczym.
– „Nie ma nas w tej chwili w domu, więc zostaw sygnale…”
– „… albo spróbuj nas złapać w salonie. Ciao!” – dokończył Podrabiany Tatuś.
Rozłączyłam się. Kiedy Ramirez odsłucha moją paplaninę, najpewniej przewróci oczami i rzuci coś na temat mojej kobiecości. To było do przeżycia. Z kolei mama pewnie wezwałaby Gwardię Narodową, żeby upewnić się, że ze mną wszystko w porządku. Upewnianie się to strata czasu, bo nic mi nie było.
To facet po drugiej stronie słuchawki miał kłopoty.
Mój tata.
Usiadłam na futonie i mechanicznie wpakowałam do ust łyżkę z lodami, przywołując w pamięci włochatą rękę machającą na pożegnanie z okna el camino.
Kiedy byłam nastolatką, udało mi się przekonać mamę, żeby opowiedziała mi o ojcu. Tylko raz. Powiedziała, że poznali się na koncercie Boba Dylana, że miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, alergię na truskawki, i że uciekł do Vegas z tancerką o imieniu Lola. Dochodząc do wątku Loli, mama rozszlochała się tak gwałtownie, że nieźle się wystraszyłam. Nie muszę chyba dodawać, że nigdy więcej nie poruszałam tego tematu. Ona również.
Byłam ciekawa, czy ojciec nadal mieszka w Vegas. Złapałam telefon i sprawdziłam historię połączeń. Spoza strefy. Niewiele mi to powiedziało. Mógł dzwonić z dowolnego miejsca na świecie.
O jakiej pomocy mówił? Był chory? Potrzebował nerki? Czy to możliwe, że facet postanowił nawiązać ze mną kontakt po dwudziestu sześciu latach, żeby prosić mnie o potrzebny do życia organ?
Tyle że jego głos nie brzmiał jak głos chorego człowieka. Brzmiał jak głos kogoś, kto ma kłopoty. I to poważne kłopoty, jeśli to, co usłyszałam, faktycznie było wystrzałem z broni. Starałam się nie wyobrażać go sobie rannego lub wykrwawiającego się, gdziekolwiek teraz był.
Może powinnam zadzwonić na pogotowie. Tylko co im powiem? Że ktoś gdzieś mógł zostać postrzelony? Nie miałam pojęcia, gdzie jest, ani pewności, czy to naprawdę mój ojciec. Od kiedy otarłam się o sławę, zdarzało mi się odbierać dziwne telefony. Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym większe miałam wątpliwości, czy dźwięk, który słyszałam, rzeczywiście był wystrzałem z broni. Może po prostu gdzieś strzelił gaźnik?
Włożyłam do ust kolejną łychę lodów w nadziei, że czekoladowo – bananowa pychota pomoże mi się uspokoić.
Może to był gaźnik, a może wystrzał. Tak czy siak, zadzwonił do mnie mój ojciec. Postanowiłam, że jutro z samego rana ponownie spróbuję nakłonić mamę do wspomnień.
Śniło mi się, że ściga mnie samochód ze strzelającym gaźnikiem prowadzony przez jednooką kobietę, kiedy obudził mnie dzwonek telefonu. Na wpół przytomna obmacałam ręką najbliższą okolicę w poszukiwaniu słuchawki, ale bez skutku. Uchyliłam oko, żeby zerknąć na zegarek przy łóżku. Siódma rano. Jęknęłam. Nie cierpię rannych ptaszków. Sama wyznaję zasadę, że skoro centra handlowe otwierają dopiero o dziesiątej, to nie ma sensu zrywać się wcześniej.
Telefon zadzwonił jeszcze dwa razy, a potem włączyła się automatyczna sekretarka. Schowałam głowę pod poduszkę, słuchając nagrania własnego głosu proszącego dzwoniących o pozostawienie wiadomości. Rozległo się bipnięcie.
– ,,Maddie? Tu Jack”.
Usiadłam gwałtownie, ciskając poduszkę przez pokój. Ramirez.
– „Odebrałem twoją wiadomość. Co się dzieje?”
Wyskoczyłam z łóżka i rzuciłam się do telefonu. Słuchawki nie było na bazie. Rozejrzałam się po mieszkanku. Składany futon pod jedną ścianą, stół kreślarski pod drugą, a na pozostałej powierzchni stosy ciuchów i butów. Gdzie jest ta słuchawka?
– „Co to za historia ze strzałem? Nic ci nie jest?” – Urwał. – „Słuchaj, raczej ciężko będzie się ze mną skontaktować w najbliższych dniach, więc jeśli tam jesteś, podnieś słuchawkę”.
Chciałam! Zaczęłam szukać pod ubraniami, które miałam na sobie poprzedniego dnia. Sprawdziłam pod poduszkami i stołem kreślarskim. Nawet pootwierałam kuchenne szuflady. Gdzie, do diabła, wsadziłam słuchawkę?
Ramirez milczał chwilę.
– „Cóż, zdaje się, że cię nie ma. Okej. Spróbuję zadzwonić później”.
– Nie! – wrzasnęłam. I wtedy zauważyłam słuchawkę wystającą z torby Macy's przy drzwiach. – Czekaj, czekaj, czekaj – błagałam. Złapałam słuchawkę i wcisnęłam guzik odbioru.
Usłyszałam tylko sygnał. Cholera.
Szybko wybrałam funkcję „Oddzwoń”. Nie byłam specjalnie zdziwiona, że natychmiast włączyła się jego poczta głosowa. Cholera jasna!
Odłożyłam słuchawkę z trzaskiem na bazę, wyładowując złość na niewinnym urządzeniu.
Skoro już i tak wstałam, zaparzyłam dzbanek mocnej kawy, wzięłam prysznic i potraktowałam włosy pianką i suszarką. Ponieważ poprzedniego wieczoru sama pochłonęłam wiaderko lodów, wciągnęłam wygodne, granatowe krótkie spodnie? ta dzwony, top na ramiączkach i granatowe bolerko. Na nogi wsunęłam brązowe botki do kolan z cielęcej skórki. Strój w sam raz na rześki, październikowy dzień. Rześki, czyli taki, w którym temperatura sięga dwudziestu czterech, zamiast zapowiadanych trzydziestu stopni. My, mieszkańcy Los Angeles, nie mamy zaufania do pogody, tak samo jak do transportu publicznego.
Jeszcze parę pociągnięć mascarą, na usta odrobina Raspberry Perfection i mogłam wychodzić.
Salon Fernando's znajduje się w bardzo eleganckim miejscu na rogu Brighton i Beverly Boulevard, zaledwie jedną przecznicę na północ od Rodeo Drive, w samym środku Złotego Trójkąta Beverly Hills. Kiedy Podrabiany Tatuś przyjechał tu z Minnesoty, był po prostu Ralphem, nieco brzuchatym, bladym fryzjerem w średnim wieku. Wiedząc, że nikt w LA, nie przyjdzie do salonu o nazwie Ralph's, wymyślił sobie hiszpańskie pochodzenie, dwa razy w tygodniu fundował opaleniznę w spreju, postarał się o pierwszorzędną lokalizację dla swojego salonu i voila – stał się Fernardem, stylistą bogatych i sławnych.
Podrabiany Tatuś jest nie tylko mistrzem nożyczek i koloryzacji, ale również zapalonym dekoratorem wnętrz. (Mama przysięga, że nie jest gejem, choć ja ciągle mam wątpliwości). Obecnie Podrabiany Tatuś przechodził fazę toskańską. Ściany zostały pomalowane na rdzawy pomarańcz, z krokwi pod sufitem zwisały kiście plastikowych czerwonych winogron i liście winorośli. W całym salonie porozwieszano olejne obrazy winnic w złoconych ramach, a łagodna, klasyczna muzyka mieszała się z szumem suszarek, psikaniem sprejów i soczystymi plotkami prosto z Beverly Hills. Wszystko to tworzyło klimat, który aż się prosił o kieliszek drogiego merlota.
– Maddie! – Marco, recepcjonista, wyskoczył zza swojego komputera, gdy tylko weszłam do salonu, i obcałował powietrze przy mojej twarzy. Marco jest wystarczająco chudy, wystarczająco ładny i używa wystarczająco dużo eyelinera, by wziąć udział w kolejnej edycji American Next Top Model, i może nawet ją wygrać. – Jak się miewasz, skarbeńku? – zapytał z wyraźnym akcentem z San Francisco.
– Mam kaca po Ben &Jerry's. – Marco zacmokał.
– Och, moje biedactwo.
– Mama i Ralph już są?
– Fernando – poprawił Marco, patrząc na mnie karcąco spod obficie pomalowanych rzęs – robi właśnie ondulację pani Simpson. – Nachylił się do mnie, wskazując na koniec salonu. – Mamie Jessiki.
– Ach. – Spojrzałam poza recepcję, stylizowaną na ruiny włoskiego pałacu, i zobaczyłam Ralpha, rozmawiającego z blondynką siedzącą pod wielką suszarką. – A gdzie mama?
– Jest na zapleczu. Depiluje woskiem tę kobietę medium. „Kobieta medium” naprawdę nazywa się pani Dorothy Rosenblatt i jest najlepszą przyjaciółką mamy. Ważąca ponad sto trzydzieści kilo, pani Rosenblatt jest pięciokrotną rozwódką, uwielbiającą luźne, jaskrawe suknie i rozmawiającą ze zmarłymi za pośrednictwem swojego przewodnika duchowego, Alberta. Słowo „ekscentryczna” nawet w części nie oddaje jej barwnej osobowości.