– Jesteśmy trochę nie w formie, co skarbie? – powiedział. Miał na sobie te same co zawsze, pomięte spodnie khaki, i niebieską koszulę w paski, rozpiętą pod szyją. Stał oparty swobodnie o drzewo, w ręku trzymał aparat. Z satysfakcją zauważyłam, że jego niebieskie oczęta mają fioletową obwódkę, a nos pokrywa biały bandaż.
– To znowu ty! – wrzasnęłam, celując w niego oskarżycielsko palcem. – Mogłam się tego spodziewać. – Wstałam, na próżno próbując doprowadzić się do porządku. Cały przód, niegdyś białej bluzki, był zielony od trawy. Od biodra aż do dołu skórzanej spódniczki biegła wyraźna rysa.
– Wszystko w porządku, skarbie? – zapytał Felix, nie przestając pstrykać tym cholernym aparatem.
– W porządku – powiedziałam, mrugając, żeby pozbyć się małych, świecących punkcików tańczących mi przed oczami. – Nie dzięki tobie.
– Tylko nie zrzucaj całej winy na mnie. To nie ja chodzę w tych niedorzecznych butach.
Zszokowana, wciągnęłam głośno powietrze.
– Niedorzecznych? To włoskie szpilki z cielęcej skórki, od Roberta Cavallego, warte więcej niż twoja miesięczna pensja, stary. Nie są niedorzeczne. Są bajeczne. – Powiedziałam to z całą godnością, na jaką stać kobietę w zniszczonej spódnicy i poplamionej trawą bluzce. Spojrzał na moje stopy.
– Według mnie, wcale nie wyglądają bajecznie.
Zerknęłam w dół. Miał rację. Jeden obcas sterczał pod dziwnym kątem.
– Nieee! – zawyłam. Co jeszcze mnie dzisiaj spotka? Ściągnęłam but, żeby oszacować szkody. Szanse, że da się go naprawić, były bliskie zeru. Szewc musiałby być prawdziwym wirtuozem, a nie wiedziałam, czy stać mnie na wirtuoza.
Zastanawiałam się właśnie, czy stać mnie na nową parę, kiedy Felix zrobił zdjęcie niewinnej ofierze mojego sprintu.
– Żadnych zdjęć moich butów! – wrzasnęłam.
– Ćśś – powiedział Felix, przykładając palec do ust. – Twój chłopak może nas usłyszeć. – Wskazał na Brunona, który stał teraz oparty o lincolna.
– On nie jest moim chłopakiem – odparłam. Co, niestety, było prawdą. Nie potrafiliśmy nawet normalnie ze sobą porozmawiać, a co dopiero stworzyć związek.
– Nie? Bo mógłbym przysiąc, że jeszcze przed chwilą zabawialiście się na tylnym siedzeniu tamtego lincolna.
Cholera, dobry był.
– Wcale się nie zabawialiśmy. My… – Kłóciliśmy się z powodu śledzącego mnie dziennikarza? Dyskutowaliśmy o trwającym dochodzeniu? – To znaczy, on… – Pracuje pod przykrywką? Kazał mi wracać do domu? – Ja tylko… – Chowam się przed mafiosem, trzymając głowę w dwuznacznej pozycji?
Felix uniósł brew.
– Doprawdy.
– Słuchaj, to nie jest ważne. – Nie?
– Nie. On jest dla mnie nikim.
– Nikim?
– Nikim.
– Często wskakujesz na tylne siedzenie z facetami, którzy są dla ciebie „nikim”? – zapytał.
– Nie! Może i go znam, ale nie w ten sposób. Nie tak, jak myślisz. On nie… my nie… Nic się nie dzieje. To znaczy, niczego nie robiliśmy. Ja nie robiłam niczego od miesięcy. Nie robiłam niczego od tak dawna, że ściga mnie wypożyczalnia, bo już trzy tygodnie zalegam z oddaniem Joanie Loves Chacha.
Felix uniósł drugą brew.
– Doprawdy. – A potem pstryknął mi kolejną fotkę.
– Przysięgam, jeszcze jedno zdjęcie i cię zabiję. – Uśmiechnął się, odsłaniając nieco krzywe zęby.
– Mogę cię zacytować, skarbie?
Poczułam, że zaczyna mi drgać lewe oko. Zaczerpnęłam tchu i policzyłam do dziesięciu. Potem policzyłam jeszcze raz. Zastanawiałam się, czy uduszenie go paskiem od jego własnego aparatu byłoby wbrew pogrzebowej etykiecie.
– Co tu właściwie robisz? – zapytałam. Felix wzruszył ramionami.
– Przyszedłem pożegnać zmarłego.
– Nawet nie znałeś Hanka!
– A ty znałaś? – zapytał, nachylając się do mnie. Zmrużyłam oczy.
– O, nie. Niczego ze mnie nie wyciągniesz, koleś.
– Za późno. – Uśmiechnął się. A potem pstryknął mi kolejne zdjęcie.
– Przestań! – wrzasnęłam, oganiając się ręką od wirujących mi przed oczami plamek światła. – Zaraz oślepnę.
Przechylił głowę i przyglądał mi się ze zmrużonymi oczami.
– Masz coś tutaj… – Urwał, wskazując powyżej swojej górnej wargi.
– Tak, wiem! Rosną mi wąsy. Zadowolony? Chcesz o tym napisać? O, wiem, może nazwiesz mnie kobietą – yeti z Los Angeles, to powinno się dobrze sprzedać. Może nawet zostaniesz nominowany do Pulitzera. Śmiało, rób zdjęcia moim wąsiskom. Proszę bardzo.
Felixowi zadrżały usta. Z trudem tłumił śmiech.
– Wydaje mi się, że to trawa.
– Co? – Dotknęłam ręką ust i zdjęłam trzy cienkie źdźbła trawy. O, ja durna. – Och.
Felix wybuchnął śmiechem i trzęsąc się, robił mi kolejne zdjęcia z cyklu: „Kobieta umiera ze wstydu – policja bada rolę wąsika w jej przedwczesnej śmierci”.
Woląc nie ryzykować, że zrobię z siebie jeszcze większą idiotkę na oczach reportera brukowca, odwróciłam się na pięcie i pokuśtykałam do Marca, który nadal gawędził z Materiał Girl. – Zbieramy się – szepnęłam. – Szybko!
Zaczekałam aż Marco i Madonna wymienią numery telefonów, uściski, bransoletki i powietrzne pocałunki, a potem zaciągnęłam jego i Danę z powrotem do mustanga. Władowaliśmy się do środka (tym razem ja usiadłam za kierownicą; miałam dosyć kartonowego mikrofonu Elvisa, wbijającego mi się w tyłek) i wróciliśmy na główną drogę, a potem na Piętnastkę. Tak jak obiecałam, opuszczaliśmy Vegas. Ale… najpierw musiałam gdzieś wstąpić. Do Regis Salon. O wpół do piątej miałam umówione woskowanie wąsika. Po żenującym monologu na temat kobiety – yeti, jaki wygłosiłam przed facetem z brukowca, nie było mowy, żebym to sobie odpuściła. Nie tym razem. Zerknęłam na zegarek. Szesnasta dwadzieścia dwie. Wdepnęłam gaz, prześcigając nawet sportowe wozy na lewym pasie.
– Zwolnij – jęknął Marco. – Kochanie, to auto to klasyk. Nie wyścigówka. Zignorowałam go, wyprzedzając pickupa po prawej. Klasyk czy nie, miałam misję do wypełnienia.
– Poważnie, Maddie, zwolnij. Elvis ciągle się na mnie przewraca – marudziła z tylnego siedzenia Dana.
Ale do mnie nic nie trafiało. Byliśmy już tylko dwa zjazdy od Strip i czułam, że tym razem mi się uda. Następnym razem, kiedy Ramirez znienacka przyssie się do moich warg, będę gładka jak pupcia niemowlaka.
Nagle stało się coś niewiarygodnego. We wstecznym lusterku zobaczyłam migające niebieskie światła. Marco się odwrócił.
– O, nie.
Szybko spojrzałam do tyłu.
– Cholera! – Na tylnym zderzaku siedział mi wóz policyjny. Gliniarz włączył syrenę i dał znak, żeby zjechać na bok.
– Mówiłem ci, żebyś zwolniła – powiedział Marco. Spojrzałam na niego złowrogo, zjeżdżając na pobocze. Radiowóz zatrzymał się za nami. Spojrzałam na zegarek. Czwarta dwadzieścia dziewięć. Cholera jasna!
Gliniarz z drogówki kazał Marcowi opuścić szybę w oknie pasażera. Był przed czterdziestką, miał spory brzuszek, okulary lustrzanki i wąsy jak Tom Selleck z czasów Magnum. Oparł ręce na biodrach i przesunął gumę do żucia do lewego policzka.
– Poproszę prawo jazdy i dowód rejestracyjny, proszę pani.
Marco otworzył schowek i sięgnął do środka w poszukiwaniu dowodu rejestracyjnego, podczas gdy ja grzebałam w torebce, szukając prawa jazdy.
– Przepraszam, czy jechałam za szybko? – zapytałam, trzepocząc rzęsami.
– Poproszę prawo jazdy i dowód rejestracyjny – powtórzył gliniarz. Wyraźnie nie był w nastroju do flirtu z blondynką. Cholera. W Los Angeles ta sztuczka zawsze działa.
Marco znalazł dowód rejestracyjny i podał gliniarzowi. Ja nadal przekopywałam torebkę.