– Może i jechałam odrobinę, odrobineczkę za szybko, ale miałam naprawdę bardzo ważny powód. Widzi pan, jestem umówiona i tym razem nie mogę pozwolić, żeby przepadła mi wizyta.
Spojrzałam na niego, ale nie dostrzegłam w jego oczach zrozumienia.
– To bardzo ważne – ciągnęłam, nadal grzebiąc w torebce. – Umówiłam się na woskowanie i jestem spóźniona. Nie wiem, czy był pan kiedyś na woskowaniu, ale jest konieczne, jeśli chce się pozbyć wąsów.
Magnum poruszył swoimi i chrząknął.
– Och! To znaczy, niektórzy chcą mieć wąsy. Wąsy bywają naprawdę cudowne. Pan, na przykład, ma wspaniałe wąsy. Naprawdę super. Prawda, Marco?
Marco skinął głową.
– Prawda.
– Pan wygląda ekstra z wąsem. Ale kobieta z wąsami to zupełnie inna sprawa. Kobiety muszą się depilować. Weźmy na przykład pana matkę. Na pewno ciągle się depiluje.
Magnum zacisnął szczęki, patrząc na mnie groźnie.
– Nie, oczywiście, że pańska matka nie musi się depilować. Jestem pewna, że nie jest owłosiona. Absolutnie nie jest owłosiona. To znaczy, nie, że absolutnie bez włosów, bo to by znaczyło, że jest łysa, a to też nie byłoby atrakcyjne. A pańska matka na pewno jest atrakcyjna. I nie łysa.
Magnum zdjął okulary i zmrużył oczy.
– Prawo jazdy – powtórzył głośno i wyraźnie.
– Oczywiście. – Wysypałam zawartość torebki na kolana. Bingo. Wypadło z niej prawo jazdy, które podałam gliniarzowi.
– „Absolutnie nie jest owłosiona?” – zapytała Dana, szturchając mnie z tylnego siedzenia, kiedy Magnum poszedł z moim prawkiem do radiowozu.
– No co? – wzruszyłam ramionami. – Byłam zdenerwowana. Marco tylko pokręcił głową.
Spojrzałam na zegarek, patrząc, jak zmieniają się cyferki na wyświetlaczu. 16.32. 16.33.
– Streszczaj się, stary – mruknęłam pod nosem. Jeśli szybko wypisze mi ten cholerny mandat, jest jeszcze szansa, że zostanę dziś przyjęta.
W końcu Magnum wysiadł z radiowozu. Znowu w okularach na nosie, podszedł prosto do drzwi od mojej strony, trzymając jedną rękę na pasie z bronią.
– Proszę, żeby pani wysiadła z samochodu. Marco i ja wymieniliśmy spojrzenia. Co?
– Dlaczego? Czy coś jest nie tak?
– Proszę wysiąść z samochodu. – Jego dłoń zawisła nad pistoletem.
– Przepraszam za te uwagi o pańskiej matce. Jestem pewna, że pana mama jest uroczą osobą. I ma odpowiednią ilość włosów.
– Niech mnie pani nie zmusza, żebym ponowił prośbę.
– Maddie – szepnął Marco. – Myślę, że on nie żartuje. Lepiej zrób, co mówi. Przygryzłam wargę. Zaczynałam się obawiać, że już nigdy nie pozbędę się meszku spod nosa. Powoli otworzyłam drzwi i wysiadłam.
– Proszę posłuchać, panie władzo. Nie wiem, o co chodzi, ale jestem pewna…
Zanim zdążyłam dokończyć, Magnum wykręcił mi ręce do tyłu i założył kajdanki.
– Hej!
– Hej! – powtórzyli jednocześnie Marco i Dana z samochodu.
– O co chodzi? – zapytała Dana.
– Madison Springer, jest pani aresztowana – powiedział gliniarz, zapinając kajdanki.
– Aresztowana? Za przekroczenie prędkości? – zapytałam, prawie mezzosopranem.
Magnum obrócił mnie przodem do siebie. W jego okularach odbijała się moja przestraszona, oszołomiona twarz.
– Nie. Jest pani aresztowana pod zarzutem zamordowania Boba Hostetlera.
14
W mieście, gdzie stawianie oszczędności całego życia na dwadzieścia dwa czarne i sprzedawanie swojego ciała po trzydzieści dolców za godzinę jest legalne, trzeba zrobić coś naprawdę złego, żeby wylądować w areszcie. Co nie wzbudzało mojego zaufania wobec koleżanek z celi. (Moich koleżanek z celi! Boże! Nie sądziłam, że kiedykolwiek powiem coś takiego).
Bezdomna z dredami, (które nie miały nic wspólnego z seksowną fryzurą Lenny'ego Kravitza, były skołtunione i zapewne zamieszkane przez różnego rodzaju robactwo), siedziała na drewnianej ławce w rogu i mówiła sama do siebie. Obok niej siedziała ważąca ze sto kilogramów czarna kobieta, która wyglądała, jakby stoczyła trzy rundy z Oscarem de la Hoyą i przegrała. Ale jeśli to ona siedziała w areszcie, wolałam nie wyobrażać sobie, jak wygląda jej przeciwnik. Miała na sobie czerwoną minispódniczkę z lakierowanej, sztucznej skóry i poplamiony biały stanik. To wszystko. Starałam się na nią nie gapić, kiedy usiadłam po przeciwnej stronie celi, obok szczupłej kobiety w koszulce Motorhead, która zawzięcie drapała się po rękach, jakby gryzły ją niewidzialne robaki.
Po tym jak Magnum skuł mnie i wsadził na tył radiowozu (odpowiadając jedynie: „Proszę uważać na głowę” na moje dramatyczne: „Jak to pod zarzutem morderstwa, do cholery?”), zostałam przewieziona do aresztu okręgu Clark. Tu pobrano moje odciski palców (dzięki czemu miałam na bluzce nie tylko plamy z trawy ale i czarne smugi tuszu) i sfotografowano. Zostałam też przeszukana od stóp do głów przez kobietę, która do złudzenia przypominała Jima Belushi (okazało się, że ktoś potrzebował woskowania wąsika bardziej ode mnie). Potem zabrali mi torebkę, komórkę i, co najgorsze, buty, stwierdzając, że obcasy były dość wysokie, by kwalifikować się jako broń. W zamian dostałam niebieskie, papierowe kapciuszki i zostałam odprowadzona do celi.
Wszystko to razem było najbardziej żenującym wydarzeniem w moim życiu. Przebiło nawet bal walentynkowy w gimnazjum, podczas którego przeżyłam swój pierwszy francuski pocałunek, z Bennym Winetraubem. W czasie pocałunku sczepiły się nasze aparaty na zęby i dyrektor musiał dzwonić po ortodontę Benny'ego, żeby nas rozdzielił. W mojej klasyfikacji najbardziej krępujących momentów w życiu, wypadek z Bennym miał dziewięć punktów na dziesięć.
Trafienie do aresztu pod zarzutem morderstwa – trzydzieści pięć.
– Springer! – zawołała panna Belushi.
– Tak! – Zerwałam się tak gwałtownie, że moja drapiąca się koleżanka aż krzyknęła.
– Idziemy.
– Dzięki bogu – powiedziałam, kiedy otworzyła celę, wypuszczając mnie. – Mówiłam, że to jakieś wielkie nieporozumienie.
Belushi uśmiechnęła się złośliwie.
– To się jeszcze okaże.
Potem, ku mojemu rozczarowaniu, nie zaprowadziła mnie w głąb korytarza do pokoju, gdzie zostawiłam szpilki, tylko kilka drzwi dalej, do małego pomieszczenia z odłażącą, szarą farbą na ścianach i brzęczącymi jarzeniówkami na suficie. Były tam długi stół, cztery metalowe krzesła i ogromne lustro, ciągnące się na całej długości jednej ściany.
Oho. Oglądam Prawo i porządek, więc wiedziałam co to za pomieszczenie. To tu świecili przesłuchiwanym światłem po oczach i podawali napój po napoju, nie pozwalając skorzystać z toalety, aż ludzie nie wytrzymywali i przyznawali się do wszystkiego.
Zatrzymałam się w drzwiach.
– Czy nie przysługuje mi rozmowa telefoniczna? – zapytałam. Belushi się zaśmiała.
– Oglądasz za dużo telewizji. – Potem posadziła mnie przy stole z blatem z laminatu. – Napijesz się czegoś? – zapytała.
Przełknęłam ślinę. A nie mówiłam?
– Nie, dziękuję.
Wzruszyła ramionami i wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Ostrożnie rozejrzałam się dookoła. Żadnych reflektorów. Żadnych kamer w rogu. Jedyną rzeczą, która wskazywała na to, że jestem w pokoju przesłuchań, było duże lustro weneckie. Przyznam, że byłam zaciekawiona. Jasne, setki razy widziałam lustra weneckie w telewizji, ale na żywo, ani razu. Podniosłam się i podeszłam do szklanej tafli, zastanawiając się, czy po drugiej stronie jest ktoś, kto mnie obserwuje.
– Halo? – szepnęłam, machając lekko do lustra. Nic. Podeszłam bliżej, mrużąc oczy, w nadziei, że może w ten sposób uda mi się dojrzeć coś po drugiej stronie. Dalej nic. Przyłożyłam nos do lustra i rozpłaszczyłam twarz. Nadal nic nie widziałam.