Niestety, akurat w tym momencie Belushi wróciła do pokoju. Słysząc otwierane drzwi, gwałtownie odskoczyłam od lustra.
– Co robisz? – zapytała.
– Nic. – Obciągnęłam rękaw, żeby zetrzeć z lustra ślad nosa.
– Aha – powiedziała. Uwierzyła mi tak samo, jak ja wierzyłam w to, że nikt nie obserwuje wszystkiego z sąsiedniego pomieszczenia. Wskazała na stół. Posłusznie usiadłam na jednym z metalowych krzeseł. Po chwili do pokoju weszli dwaj mężczyźni. Pierwszy był niskim facetem w brązowych spodniach i koszuli z krótkim rękawem, która wyglądała, jakby kupił ją w zestawie z darmowym etui na długopisy do kieszeni. Że swoją łysiną i wąsikiem przypominał detektywa Andy'ego Sipowicza z Nowojorskich gliniarzy. Był tak gruby, że ledwo zmieścił się w drzwi.
Nie przyglądałam się Sipowiczowi zbyt długo, bo moją uwagę przyciągnął jego barczysty kolega. Ramirez.
Nigdy wcześniej nie cieszyłam się tak na czyjś widok. Podbiegłabym i go uściskała, gdyby nie to, że spojrzał na mnie wyjątkowo złowrogo.
Ramirez i Sipowicz usiedli po drugiej stronie stołu. Otyły detektyw położył przed sobą notatnik z żółtymi kartkami w linie.
– Detektyw Romanowsky – przedstawił się z akcentem z Jersey. – Detektywa Ramireza już znasz. Musimy zadać ci parę pytań odnośnie do tego, co robiłaś w ciągu ostatnich dwóch dni. Ale zanim zaczniemy, może się czegoś napijesz?
– Nie! – wykrzyknęłam. Sipowicz aż podskoczył na krześle.
– Eee, to znaczy, nie, dziękuję. – Przygryzłam wargę, spoglądając na Ramireza. Chyba nie pozwoliłby, żeby zastosowali wobec mnie metodę „picie – zero łazienki”. Wpatrywałam się w jego twarz, szukając choć odrobiny sympatii czy wyrozumiałości, ale tylko patrzył na mnie nieodgadnionym wzrokiem Tajemniczego Gliny.
– Zacznijmy od tego co robiłaś dzisiejszego popołudnia – powiedział Sipowicz, trzymając długopis nad notatnikiem.
Zaschło mi w ustach. Z trudem przełknęłam ślinę.
– Byłam na pogrzebie, a potem chciałam wpaść do salonu piękności. Naprawdę zamierzałam wyjechać z Vegas, przysięgam – powiedziałam, patrząc na pokerową twarz Ramireza.
Sipowicz uniósł brew.
– A więc, w chwili zatrzymania, zamierzałaś opuścić Vegas?
– Nie, zaraz. Wcale nie próbowałam opuścić Vegas. Przecież nie zrobiłam nic złego. Po prostu chciałam wyjechać. Z całkowicie czystym sumieniem, Okej, może czułam się trochę winna, bo okłamałam matkę na temat Palm Springs, ale to zupełnie inny rodzaj wyrzutów sumienia. Teraz będę musiała przez cały miesiąc chodzić do niej na kolacje, żeby jej to wynagrodzić i pozbyć się moralnego kaca. Ale to nie ma nic wspólnego z tym, że ktoś zginął, a ja nie chcę się przyznać. Nie żebym chciała się przyznać. Nie chcę. Bo nic nie zrobiłam. No i dlatego wcale nie uciekałam. Po prostu chciałam wyjechać. Powolutku. Nie uciekać.
Sipowicz uniósł drugą brew.
Spojrzałam na Ramireza i zapytałam zrozpaczona:
– Wierzysz mi, prawda?
Nadal siedział z nieodgadniona miną.
Skąd my to znamy. Zeszłego lata, kiedy wplątałam się w tamtą sprawę z zabójstwami, przez chwilę Ramirez myślał, że mogłam mieć z tym coś wspólnego. Na jego obronę, przyznam, że dziwnym trafem ciągle pojawiałam się w pobliżu trupów. Ale i tak bardzo mnie ubodło, że we mnie zwątpił, nawet jeśli tylko przez chwilę. Teraz, kiedy nasze języki tańczyły już ze sobą mambo, jego chłodne, powściągliwe spojrzenie bolało mnie jeszcze bardziej.
Bębniłam palcami w kolana, czekając, żeby coś powiedział. (Cokolwiek!)
W końcu się odezwał.
– Zostawisz nas na chwilę samych? – poprosił Sipowicza. Łysiejący detektyw przeniósł wzrok z Ramireza na mnie. Potem wzruszył ramionami.
– W porządku. Będę obok. Zaczekałam, aż zamkną się za nim drzwi.
– Musisz mi uwierzyć – wyrzuciłam z siebie. – Nikogo nie zabiłam! Wiesz, że nie zrobiłabym czegoś takiego.
Ramirez westchnął, pocierając ręką twarz.
– Oczywiście, że wiem. Jezu, Maddie, dlaczego nie możesz po prostu pójść na zakupy albo do fryzjera, jak normalna dziewczyna?
W duchu odetchnęłam z ulgą. To, co powiedział było seksistowskie., ale przynajmniej ktoś wiedział, że to wszystko to jedna, wielka pomyłka.
– No więc czemu tutaj jestem? – zapytałam. – Co się stało z Bobbim?
– Dziś po południu ciało Boba Hostetlera zostało znalezione w garażu twojego ojca.
– Ale to niemożliwe – zaprotestowałam. – Ja… – Urwałam. Boże, worek z nawozem! Zrobiło mi się niedobrze. Nie potknęłam się o worek z nawozem. Potknęłam się o Boba!
– Co ty? – Ramirez oparł się łokciami o stół, patrząc na mnie zmrużonymi oczami.
– Ja… nic. Po prostu rozmawiałam wczoraj o Bobbim. – Ramirez pokręcił głową.
– Najwyższy czas, żebyś była ze mną szczera, Maddie. W całym domu są twoje odciski palców, poza tym technicy znaleźli zaklinowane w tylnych drzwiach pół karty kredytowej z twoim nazwiskiem.
Cholera! Moja karta z Macy's! Zwijałam się stamtąd w takim pośpiechu, że zupełnie o niej zapomniałam.
– Do tego – ciągnął Ramirez – obok ciała został ślad buta. Szpilki w rozmiarze trzydzieści osiem. Wiesz czyj to był but?
– Jimmy'ego Choo? – Ramirez zacisnął zęby.
– Twój.
– Mogę wszystko wyjaśnić.
– Nie wątpię.
Oparłam dłonie na biodrach.
– Hej, co to miało znaczyć?
Ramirez przechylił głowę, znowu walcząc z napięciem w karku.
– Nic. Wyjaśniaj.
Zważywszy na to, że miał kajdanki, a ja przebywałam obecnie w areszcie, odpuściłam.
– Po prostu pojechałam do Larry'ego, żeby z nim pogadać. Tyle że nie było go w domu. Pomyślałam, że trochę się rozejrzę. Chciałam wejść tylnymi drzwiami, ale otwieranie zamka kartą kredytową jest o wiele trudniejsze, niż to pokazują w telewizji i złamałam kartę. Potem pomyślałam, że spróbuję bocznymi drzwiami. Były otwarte, więc weszłam. No i trochę się rozejrzałam. Dlatego były tam moje odciski palców.
Ramirez wpatrywał się we mnie.
– Zdajesz sobie sprawę, że właśnie przyznałaś się funkcjonariuszowi policji do wtargnięcia z włamaniem?
– Nie włamałam się! Złamałam kartę i weszłam innymi drzwiami. Były otwarte. To zupełnie co innego.
Ramirez spojrzał w sufit. Byłam ciekawa, do którego ze świętych się modli. Pewnie patrona facetów, którzy muszą znosić paplające od rzeczy blondynki.
– Nic nie zrobiłam – powtórzyłam, tak na wszelki wypadek. – Ktoś chce wrobić Larry'ego, nie widzisz tego?
– Kto, Maddie?
– Monaldo i Gąsienica! – Ramirez ściągnął brwi.
– Gąsienica?
– Ten duży koleś, który pracuje dla Monalda. On też był wczoraj u Larry'ego. Ramirez nachylił się do mnie, wyraźnie zaciekawiony.
– Widziałaś go z ciałem?
– Nie, ale widziałam go w domu Larry'ego, a potem widziałam przed domem jego samochód. Bagażnik był otwarty i myślę, że to właśnie wtedy przywiózł ciało.
– Uporządkujmy to. – Ramirez pomasował skronie, jakby nadążenie za moją narracją przyprawiło go o ból głowy. – Widziałaś Gąsienicę w domu Larry'ego, tak?
– Tak. Jakby.
– Co znaczy: jakby?
– Ukrywałam się wtedy pod łóżkiem. Ale widziałam jego buty. Ramirez wyrzucił ręce w górę.
– Jezu – wymamrotał.
– Na pewno bym je rozpoznała w rzędzie podejrzanych. Były czekoladowobrązowe, z miękkiej skórki, z dziurkowanym, zaokrąglonym czubkiem i cienkimi, gumowymi podeszwami. Z tyłu miały małą ozdóbkę w kształcie rombu.