Marco. Niezawodny jak zawsze. Co za pleciuga.
– Mamo, wszystko w porządku, naprawdę.
– Gdzie popełniłam błąd, Maddie? – zapytała, ignorując mnie. – Co zrobiłam nie tak, że postanowiłaś wkroczyć na drogę przestępstwa?
Przewróciłam oczami.
– Mamo! Ja nic nie zrobiłam.
– Oczywiście, że nie. I załatwimy ci najlepszego adwokata w mieście, który to udowodni. Drugi maż pani Rosenblatt był adwokatem. Oczywiście, już nie żyje, ale Dorothy na pewno zna kogoś z jego kancelarii, kto mógłby wziąć tę sprawę. Albo wiem! Brat Ala Weinsteina zna faceta, który siedział za oszustwa pocztowe. Może mogłybyśmy zadzwonić do jego adwokata…
– Mamo! – przerwałam jej, żeby przypadkiem nie zaczęła wydzwaniać po ogłoszeniach z żółtych stron. – Nic mi nie jest. To jedno wielkie nieporozumienie.
– Chyba cię skrzywdzili, Maddie? Widziałam w zeszłym miesiącu specjalne wydanie programu Barbary Walters, o tym jak strażnicy wykorzystują więźniarki. Powiedz, nie wykorzystali mojego maleństwa, prawda?
– Nie, mamo. Nic mi nie jest. Wszyscy zachowywali się w porządku.
– Stoją tam obok ciebie? Każą ci tak mówić? Zakasłaj dwa razy, jeśli zmuszają cię, żebyś tak mówiła.
Miałam wielką nadzieję, że Dana będzie miała aspirynę w torebce, bo dziwnym trafem rozbolała mnie głowa i z sekundy na sekundę bolała coraz bardziej. – Wszystko jest okej, mamo. Naprawdę!
– To wszystko wina twojego ojca. To on cię w to wciągnął. Mogłabym go zabić. – Zamilkła na moment. – Ją. Nieważne.
Pomasowałam skronie.
– Zostawmy Larry'ego w spokoju, dobrze?
– Och, moje słodkie, słodkie maleństwo. Zawsze byłaś taka opiekuńcza. Taka kochana. Tak przejmowałaś się innymi. Nic się nie martw, Maddie – ciągnęła. – Mamusia jest przy tobie. Nie wstydź się, możesz płakać.
– Nie chcę płakać. – Chciałam aspirynę i drinka z tequila.
– Och, moja dzielna dziecinka! Niczym się nie martw, wszystkim się zajmiemy. – Nagle usłyszałam dziwny dźwięk w tle. Jakby informację z głośnika.
– Co to było? – zapytałam.
– Och, nic takiego. Przyleciał samolot z Dallas. Znieruchomiałam, przerażona.
– Mamo – powiedziałam bardzo powoli. – Gdzie ty jesteś?
– Na lotnisku, oczywiście. Nie, nie, nie!
– Mamo, proszę, nie mów mi…
– Nie martw się, skarbie. Pani Rosenblatt kupiła nam bilety na pierwszy samolot do Vegas. Będziemy na miejscu, zanim się obejrzysz. Po prostu czekaj na nas i do niczego się nie przyznawaj!
– Nie, mamo, nie musicie…
– Mamusia już leci, skarbie!
– Mamo, proszę, ja…
– O, zapowiadają nasz lot. Muszę kończyć.
– Nie, mamo, zaczekaj…
– Czekaj na nas, Maddie! I nie trać wiary! Nie pozwolimy, żeby cię zapuszkowali. Wolność! – zawołała, nieudolnie naśladując Meta Gibsona w kilcie.
A potem się rozłączyła.
Wpatrywałam się w komórkę. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin byłam w barze dla motocyklistów, na pogrzebie drag queen oraz w areszcie. Zostałam okłamana, obfotografowana i pozbawiona wolności. Śledził mnie reporter, mój uzależniony od peruk ojciec ciągle przede mną uciekał i miałam na pieńku zarówno z mafią, jak i miejscową policją. A teraz jeszcze mama i pani Rosenblatt siedziały w samolocie do Vegas.
Schowałam głowę w dłoniach, zastanawiając się, co jeszcze mnie dzisiaj spotka.
Po chwili się dowiedziałam.
Do krawężnika podjechał czarny SUV. Uchyliły się drzwi od strony pasażera. Za kierownicą siedział Ramirez. Jego szczękę porastała seksowna, jednodniowa szczecina. Oczy miał ciemne i niebezpieczne.
– Wsiadaj.
15
Wsiadłam. Z lekkim wahaniem, usadowiłam się w fotelu pasażera.
Wiem, wiem, jeszcze przed chwilą marzyłam o tym, by się zjawił i mnie zabrał, i tak się stało. Tyle że w idealnym świecie Maddie wyglądało to trochę inaczej. Wyobrażałam sobie, że mnie przytula i czule całuje w usta. Może nawet delikatnie włącza do akcji język, żeby dać mi do zrozumienia, jak bardzo za mną tęsknił i martwił się przez cały czas, kiedy siedziałam w areszcie). W zamian usłyszałam komendę: „Wsiadaj”. Nie o takich czułych słówkach marzy dziewczyna. Zaczęłam się zastanawiać, kim właściwie dla niego jestem. Dziewczyną? Podejrzaną? A może po prostu walniętą blondynką, która ciągle utrudnia mu prowadzenie śledztwa?
Ale, jak powiedziałam, nie protestowałam.
W milczeniu zapięłam pas. Ramirez ruszył.
– Dzięki, że mnie stamtąd wyciągnąłeś – powiedziałam, kiedy skręciliśmy za róg.
– Nie ma sprawy – odparł, a po chwili dodał: – Mam nadzieję, że nie będę tego żałował.
– No wiesz – zaszczebiotałam, strugając wzór niewinności. Łypnął na mnie złowrogo. Wyraźnie nie był w nastroju do żartów.
– Gdzie jedziemy? – zapytałam, kiedy jechaliśmy ciemnymi ulicami.
– Do mnie.
Chociaż miałam zupełnie nieseksowny dzień, moje hormony nadstawiły uszu.
– Do ciebie?
– Aha. – Skinął głową. – Wyszłaś tylko dlatego, że udało mi się przekonać sędziego, by przekazał cię pod mój dozór. Tak więc – popatrzył na mnie stalowym wzrokiem – zabiorę cię tam, gdzie będę miał cię na oku.
– Chcesz powiedzieć, że mi nie ufasz? Uśmiechnął się lekko.
– Zgadza się.
Pewnie powinnam była się na niego obrazić, ale prawdę mówiąc, wcale mu się nie dziwię.
Milczałam, kiedy wiózł nas przez śródmieście, kończąc naszą wycieczkę dwie ulice od Las Vegas Boulevard, okolicy pełnej moteli, centrów konferencyjnych i tanich jadłodajni. Niesamowite, że zaledwie dwie przecznice od Strip można zjeść porządny stek za trzy dziewięćdziesiąt dziewięć.
Wjechaliśmy na parking przed Lucky Seven Lodge, dysponujący dwudziestoma pokojami motel, z którego odłaziła turkusowa farba, a wszystkie elementy z kutego żelaza były zardzewiałe. Zaraz przy ulicy znajdował się niewielki basen, z którego spuszczono wodę, a neon nad recepcją reklamował darmowe HBO. Czy raczej Darmowe HO [ho (ang). – slangowe określenie prostytutki (przyp. tłum,).]. B się zepsuło.
– Tu mieszkasz? – zapytałam, kiedy zaparkował i zgasił silnik.
– Cóż. Bruno nie zarabia kokosów.
– Ale ty tak naprawdę nie jesteś Brunonem. – Wzruszył ramionami.
– Ja też nie zarabiam kokosów.
Wysiedliśmy z samochodu i Ramirez zaprowadził mnie do pokoju numer 13, który znajdował się na piętrze z widokiem na parking. W sąsiednim pokoju głośno grała Metallica, trochę dalej imprezowali studenci college'u. Mało zachęcające otoczenie, ale i tak było to lepsze od spędzenia nocy w pościeli z pieczątkami „Własność więzienia okręgu Clark”.
Ramirez opadł na przykryte narzutą w pustynne motywy podwójne łóżko, które zajmowało większość pokoju, i wyciągnął komórkę.
– Sprawdzę wiadomości – powiedział, wprowadzając pin.
Ja też wygrzebałam komórkę z torebki. Bateria była już bardzo słaba, ale miałam nadzieję, że wytrzyma jeszcze rozmowę z Daną. Musiałam jej powiedzieć, gdzie jestem. Na szczęście, odebrała po pierwszym sygnale.
– Cześć, to ja – rzuciłam.
– Boże, Maddie! Nic ci nie jeeeeest? – zapiszczała do telefonu. Odsunęłam komórkę od ucha, pewna, że wszystkie psy stąd do San Bernardino właśnie zaczęły ujadać. – Nie. Wszystko w porządku. – Tak jakby.
– Po tym jak zgarnął cię ten gliniarz, pojechaliśmy z Markiem prosto do Victoria i powiedzieliśmy o wszystkim Ramirezowi. Ale i tak strasznie się o ciebie martwiliśmy. Mów, co było dalej.
Opowiedziałam jej szybko o moim pobycie w areszcie, o tym, że znaleźli ciało Bobbiego i o moim przypuszczeniu, że mafia chce wrobić Larry'ego. Dana na zmianę wydawała okrzyki przerażenia i wciągała głośno powietrze (najbardziej wstrząsnął nią fakt, że skonfiskowali moje buty). Kiedy skończyłam, zapytała: