Niestety, na Piętnastce zdarzył się wypadek i minęło dobrych dwadzieścia minut, zanim dotarliśmy do klubu. Wyskoczyliśmy z samochodu i popędziliśmy do wejścia. Nie było jeszcze południa, więc ominęło nas stanie w kolejce. Nie było też wygolonego bramkarza. Szybko weszliśmy do środka, mrugając oczami, by przestawić się z pełnego słońca na półmrok pozbawionego okien wnętrza.
Ze względu na porę, parkiet był prawie pusty, choć kilku wytrwałych ciągle potrząsało tyłkami do dźwięków techno z lat dziewięćdziesiątych. Duża scena też była opuszczona, pomijając sobowtóra Whitney Houston, śpiewającego barytonem / Will Always Love You dla nielicznych widzów. Tylko połowa stołków barowych była zajęta – zapewne przez zatwardziałych nałogowców, byłych członków AA, których nie obchodziło, czy jest dziesiąta rano, czy dziesiąta wieczorem. Nigdzie nie było widać mamy ani pani Rosenblatt.
– Może ich tu nie ma? – powiedziała Dana. Marco przytaknął.
– Może zmieniły zdanie.
A może Monaldo już je związał, zakneblował i wyposażył w cementowe buciki.
– Idziemy – Skinęłam na Danę i Marca, żeby poszli za mną do korytarza, w którym znajdowały się biura. Dana rytmicznie stukała obcasami, podczas gdy Marco znowu skradał się jak Bond z Broadwayu. Sama starałam się jak najmniej rzucać w oczy, żeby nie zauważył mnie pewien wybuchowy, sfrustrowany seksualnie gliniarz. Minęliśmy toalety i pierwsze drzwi z napisem „Pomieszczenie służbowe”, kierując się prosto do biura Monalda. Miałam właśnie przyłożyć ucho do zamkniętych drzwi, kiedy ze środka dobiegł głośny łomot.
Wciągnęłam głośno powietrze. Boże. Mamo! Z sercem na ramieniu, owładnięta paniką chwyciłam za gałkę i otworzyłam drzwi.
Pierwsze co poczułam, to ulgę. Mama i pani Rosenblatt stały pośrodku gabinetu, całe i zdrowe. (Jedyną ofiarą w pokoju był dobry gust. Mama miała na sobie dżinsowe spodenki do kolan z gumką w pasie, fioletową koszulę z długim rękawem i trapery. Pani Rosenblatt była ubrana w obszerną suknię w hibiskusy, w kolorze pomarańcz i awokado, choć łączenie tych kolorów przestało być społecznie akceptowane w 1973 roku). Uczucie ulgi szybko ustąpiło niepokojowi, kiedy zobaczyłam, że stoją nad bezwładnym ciałem podejrzanie podobnym do pewnego antypatycznego gangstera. Niepokój się wzmógł, kiedy dostrzegłam w ręku mamy paralizator.
– Mamo! – wykrzyknęłam, po czym podbiegłam, żeby ją uściskać. – Tak się cieszę, że nic ci nie jest.
Mama trzęsła się jak osika. Paralizator wypadł jej z ręki, kiedy odwzajemniła mój uścisk.
– Och, Maddie, chyba go zabiłam!
Pani Rosenblatt szturchnęła Monalda czubkiem ortopedycznego buta.
– No nie wiem. Wcale nie wygląda na umarlaka. Mój trzeci mąż, Alf, umarł na sofie w salonie, oglądając Kolo fortuny. Kiedy nie wstał, po tym jak zaczął się kolejny program, szturchnęłam go w ramię. I mówię wam, jego skóra była o wiele bardziej gumowata niż tego faceta.
– Chciałam go tylko nastraszyć – wymamrotała mama, patrząc oszołomionym wzrokiem. – Nie chciałam nikogo zabijać.
– Co się stało? – zapytałam.
Pani Rosenblatt jeszcze raz szturchnęła Monalda.
– Przez niego twoja aura zrobiła się brązowa, więc uznałyśmy, że ktoś musi przemówić mu do rozumu. Nikt nie będzie szkodzić naszej Maddie.
Pewnie bym się wzruszyła, gdyby nie to, że staliśmy nad bezwładnym ciałem członka mafii.
– Kiedy zobaczyłyśmy, że Dana ma dwie komórki – powiedziała mama – pomyślałyśmy, że weźmiemy…
– Pożyczymy – uściśliła pani Rosenblatt.
– Racja. Pożyczymy jedną, na wypadek, gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli.
– No i się wymknęły – wtrąciła pani R., dźgając Monalda tłustym palcem. – Powiedziałyśmy mu, żeby zostawił cię w spokoju, na co on zapytał:,.A kim wy w ogóle jesteście?”, na co my: „Mamą Maddie”, na co on: „Jakiej znowu Maddie, do cholery?” Tak naprawdę nie powiedział „do cholery”, tylko o wiele gorzej, ale ponieważ jestem damą, nie powtórzę tego. Potem twoja mama powiedziała; „Maddie, córki Larry'ego”. Wtedy on uśmiechnął się obleśnie, potem parsknął śmiechem i powiedział: „Wyszłaś za tę ciotę?” Możesz sobie wyobrazić, jak twoja mama to przyjęła.
Sadząc po tym, że Monaldo leżał bez ruchu na podłodze, niezbyt dobrze.
– Zdaje się, że trochę go zwymyślała.
– Od skurwieli – włączyła się mama. – Kutasów. Fajansiarzy. Sukin…
– Okej, rozumiem. – Najwyraźniej mamie nie zależało na byciu damą.
– W każdym razie – ciągnęła pani R. – ten idiota zaczął się wydzierać, że rozerwie nas na strzępy. Wtedy twoja mama wyciągnęła telefon, żeby zadzwonić na policję, a w następnej chwili on leżał już na podłodze jak kłoda. – Urwała i jeszcze raz szturchnęła Monalda. – Jeszcze nigdy nie widziałam takiego telefonu.
– Wierz mi, nie chciałam go zastrzelić – powiedziała mama, której ciągle trzęsły się ręce.
– Nie zastrzeliłaś go – zapewniłam ją. – Tylko trochę poraziłaś. Spojrzała na mnie, po czym zapytała piskliwie:
– Poraziłam?
– Proszę się nie martwić, nic mu nie będzie – wtrąciła się Dana.
– Rico mówi, że to trwa zaledwie parę minut. Prawda, Marco? Marco się wzdrygnął, bo temat był mu aż nadto znany.
– Przypuszczam, że kiedy się ocknie, nie będzie zbyt zadowolony – stwierdziła pani R., przyglądając się twarzy Monalda. Jego nogi lekko się poruszyły.
– Proponuję, żebyśmy się zwijali. – Złapałam mamę za rękę i pociągnęłam do drzwi, bo ciągle wpatrywała się jak zahipnotyzowana w bezwładne ciało na podłodze.
Chciałabym powiedzieć, że zmierzając do wyjścia z klubu, nie zwracaliśmy na siebie uwagi, ale to nieprawda. Marco skradał się jak kot, mama ciągle była w szoku, a stutrzydziestosześciokilogramowa pani Rosenblatt odziana w zasłonę prysznicową była zjawiskiem samym w sobie. Równie dobrze moglibyśmy nieść migający neon z napisem: „Uwaga! Jesteśmy podejrzani”. Na szczęście, byliśmy w Vegas, i choć ściągnęliśmy na siebie parę spojrzeń, nikt nie próbował nas zatrzymać.
Byliśmy już prawie przy drzwiach, kiedy mama wyszła ze stanu odrętwienia i zawołała:
– Czekajcie!
Zatrzymaliśmy się. Marco aż jęknął, wpadając na panią R.
– O co chodzi? – zapytałam. Mama wskazała rękaw stronę biura.
– Zostawiłam tam telefon.
– Nie martw się, kupimy nowy – obiecałam, pchając ją do drzwi. Zostało już tylko parę kroków. Monaldo ocknie się w pustym gabinecie, a Ramirez nigdy się nie dowie, że moje słowo jest warte mniej niż japonki na wyprzedaży na
– Ale na nim są moje odciski palców! – zaprotestowała mama. Zatrzymałam się. Cholera. Nie pomyślałam o tym. Monaldo nie wyglądał na kogoś, kto nosi w kieszeni proszek do zdejmowania odcisków palców, ale w przypadku Ramireza było to całkiem możliwe. Poza tym detektyw Sipowicz na pewno miał taki proszek. Zważywszy na to, że dopiero co miałam przyjemność z policją z Las Vegas, nie byłam pewna, czy chcę ryzykować powtórkę z rozrywki.
– W porządku – powiedziałam. – Pójdę po niego. Wy idźcie do samochodu i tam na mnie czekajcie.
Mama skinęła głową, pozwalając, by Dana wyprowadziła ją na zewnątrz. Zaczekałam, aż wszyscy wyjdą, obróciłam się i popędziłam – tak szybko, na ile pozwalały mi sandały na obcasie – do biura Monalda.
Przez chwilę stałam pod drzwiami, nasłuchując. Nic nie słyszałam, więc uznałam, że pewnie nadal jest nieprzytomny. Upewniwszy się, że nic mi nie grozi, powoli pchnęłam drzwi.
Monaldo nadal leżał na podłodze, tyle że teraz jego kończyny drżały konwulsyjnie, jakby włożył palec do gniazdka. Przemknęłam na palcach przez gabinet, ostrożnie ominęłam Monalda, podniosłam paralizator i schowałam go do torebki. Potem, równie ostrożnie, wycofałam się, nie spuszczając z oczu śliniącego się gangstera. Wolałam nie myśleć o tym, co mógłby zrobić, gdyby się ocknął. Przypomniał mi się tekst o „rozszarpywaniu na kawałki”.