Ruszyłam w lewo, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Niewielka garderoba była wypełniona toaletkami z podświetlanymi lustrami, zastawionymi kosmetykami i perukami na podstawkach. Przy drzwiach znajdował się wieszak na kółkach. Na szczęście, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Chudy, czarnoskóry facet zrobiony na Tinę Turner przebiegł obok mnie, wołając, że teraz jego kolej. Dwie odziane w żółte cekiny „dziewczęta” siedzące przy jednej z toaletek, przymocowywały sobie pióra do głów i plotkowały o jakiejś Molly. (Która najwyraźniej spała z połową facetów w klubie).
Przez chwilę rozglądałam się w poszukiwaniu czerwonej torebki z krokodylej skóry. W końcu wypatrzyłam ją przy toaletce w głębi garderoby. Pochyliłam głowę, wyminęłam porozrzucane na podłodze buty i cekiny, porwałam torebkę i szybko się wycofałam, na wypadek, gdyby któraś z dziewcząt w cekinach chciała mnie o coś zapytać.
Torebka była znacznie cięższa, niż się spodziewałam i musiałam nieść ją w obu rękach. Zanim dotarłam do tylnych drzwi klubu, moje serce dudniło głośniej od muzyki, a żołądek zamienił się w węzeł gordyjski.
Wyszłam na dwór i szybko się rozejrzałam, żeby sprawdzić, czy w czasie kiedy byłam w środku na parkingu, nie pojawił się czarny SUV Ramireza. Nie pojawił się, więc pobiegłam (pobiegłam to może za dużo powiedziane, bo byłam w butach na trzynastocentymetrowym obcasie) do neona i wskoczyłam na fotel pasażera.
– Jedź! – zawołałam. Felix odłożył aparat i posłusznie ruszył z parkingu, skręcając w prawo. Na Fremont głośno odetchnęłam z ulgą. Może zbyt głośno, biorąc pod uwagę, że byliśmy dopiero na półmetku operacji „Przechytrzyć mafię”. Zabranie torebki było łatwiejszą częścią zadania. Teraz musiałam stanąć oko w oko z odpowiednikami członków rodziny Soprano, gdzieś na pustyni, gdzie nie wiadomo ile pokoleń „wypadków przy pracy” leżało pogrzebanych w płytkich grobach.
Wzdrygnęłam się i włączyłam ogrzewanie.
Aby zająć czymś myśli, spojrzałam na torebkę, którą trzymałam w rękach. Była wykonana z miękkiej, krokodylej skórki, w głębokim, burgundowym kolorze. Miała małe złote sprzączki i bambusową rączkę. Bardzo szykowna. Lekko trzęsły mi się dłonie, kiedy zajrzałam do środka. Torebka była wypełniona zwitkami studolarówek. Cicho gwizdnęłam. Jak może wspominałam, Tot Trots nie jest obuwniczym Rodeo Drive. Zarabiałam dosyć, żeby wystarczyło na rachunki, żarcie i buty, ale nigdy w życiu nie widziałam tyle forsy naraz. Wsadziłam nos do torebki i mocno się zaciągnęłam. Charakterystyczny zapach gotówki i skóry. Tak muszą pachnieć prawdziwe szpilki od Prądy.
Piętnaście minut później zostawiliśmy w tyle Mandalay Bay, Bellagio oraz Treasure Island, kierując się ku ziemi niczyjej pomiędzy Las Vegas a Los Angeles. Kasyna zaczęły ustępować miejsca toczonym przez wiatr kłębom trawy i po jakimś czasie zobaczyliśmy kierunkowskaz na Lone Hill Road. Felix zjechał z autostrady na jednopasmówkę o kiepskiej nawierzchni, a po kilku minutach na drogę gruntową. Może i fajnie byłoby po niej pojeździć moim dżipem z napędem na cztery koła, ale w neonie strasznie trzęsło. Podskakując, w milczeniu przejechaliśmy jakieś pięć kilometrów, po czym na horyzoncie pustego, skalistego terenu ujrzeliśmy budynek. Felix zjechał na bok.
– Tu wysiadam – powiedział z napięciem, które i ja czułam.
Skinęłam głową. Wolałam się nie odzywać, ze strachu, że wyrwie mi się coś w stylu: „Nie zostawiaj mnie! Jestem tylko słabą kobietką!”
– Jesteś pewna, że dasz sobie radę sama? – zapytał. Choć nie widziałam wyraźnie w szybko zapadającym zmierzchu, mogłabym przysiąc, że był autentycznie zatroskany.
Jeszcze raz skinęłam głową, licząc, że da się nabrać na moje kłamstwo.
Najwyraźniej się nabrał, bo złapał aparat i wysiadł z samochodu. Rozejrzał się wokół, wskoczył za skały i pokazał mi uniesione kciuki, czym pewnie chciał mi dodać otuchy. Przesiadłam się na miejsce kierowcy.
Jadąc dalej sama piaszczystą drogą, patrzyłam, jak Felix robi się coraz mniejszy we wstecznym lusterku. Próbowałam przekonać siebie, że wszystko będzie dobrze. Tyle że z każdym kolejnym metrem, stawałam się coraz mniej przekonywająca.
Włączyłam radio, żeby wypełnić czymś ciszę. Pobawiłam się trochę pokrętłem i w końcu znalazłam stację grającą hity z lat sześćdziesiątych. Trudno panikować, kiedy człowiek słucha Beatlesów. Próbowałam śpiewać razem z nimi GoodDay Sunshine, ale przyłapałam się na tym, że co trzy sekundy zerkam we wsteczne lusterko, wypatrując czarnych lincolnów.
Byłam prawie u celu. Jeśli to nie wypali… Wolałam nie myśleć, co będzie, jeśli nasz plan się nie powiedzie. Przyznaję też, że zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy mądrze zrobiłam, nie mówiąc o niczym Ramirezowi. To jasne, że zakazałby mi, ale może wysłałby zamiast mnie któregoś ze swoich kolegów po fachu? Może udałoby mu się przekonać Larry'ego do zmiany zdania? Może choć raz przespalibyśmy się ze sobą przed moją samobójczą misją na pustyni?
Kiedy dotarłam wreszcie do magazynu, miałam spocone dłonie, pokaleczone zębami wargi, a w moim prawym oku odezwał się nerwowy tik. Gdybym nie miała ze sobą torebki pełnej forsy, natychmiast bym zawróciła i czmychnęła gdzie pieprz rośnie.
Zatrzymałam neona przed magazynem. Był to nijaki budynek, duży i kwadratowy, o betonowych ścianach, z dachem z blachy falistej. Wokół nie było nic. Tylko piasek.
Żadnych innych samochodów.
Odsiedziałam, w aucie pełne dwie minuty, próbując przekonać siebie do wyjścia. Byłam prawie na finiszu. Miałam forsę. Byłam w umówionym miejscu spotkania. Na razie, wszystko szło dobrze. Jedyne co mi pozostało, to przekazać torebkę, i po sprawie. (Jak widzicie, zaczynałam być specjalistką od wyparcia).
Otworzyłam drzwi i wysiadłam. Na dworze było chłodnawo i niesamowicie cicho. Nie słychać było nawet jednego świerszcza. Powoli ruszyłam po ubitej ziemi do magazynu, ściskając torebkę tak mocno, że aż zbielały mi kłykcie. Minęłam trzy strefy załadunku i dotarłam do mniejszych drzwi. Nacisnęłam klamkę. Drzwi były otwarte. Spodziewali się mnie.
Wzięłam głęboki oddech i powoli pchnęłam drzwi. Obmacałam ścianę, po chwili natrafiając na włącznik światła.
Magazyn był pełen wysokich, metalowych regałów, podobnych do tych w garażu mamy, na których przechowywała świąteczne dekoracje i pudła z pamiątkami z mojego dzieciństwa. Regały sięgały prawie do sufitu. Na wszystkich stały kartony. Pod sufitem biegły odsłonięte rury i przewody. Ściany, podobnie jak sufit, pokrywała blacha falista. Miałam wrażenie, jakbym znalazła się w olbrzymiej, metalowej puszce.
– Halo? – zawołałam, słysząc, jak mój głos odbija się potrójnym echem. Żadnej odpowiedzi. Ostrożnie zrobiłam kilka kroków. Stukanie moich obcasów o cementową podłogę przypominało wybuchy petard.
Podeszłam do najbliższego regału, szybko obejrzałam się przez ramię i rozdarłam karton z najniższej półki. W środku był tuzin mniejszych pudełek. Pudełek z butami.
Wyciągnęłam jedno. Michael Kors. Chciałabym powiedzieć, że zaraz odłożyłam je na miejsce, ale to, oczywiście, nieprawda. Cóż, jestem nieodrodną córką swojego ojca. Uniosłam przykrywkę. Idealna kopia szpilek z zeszłego sezonu, z wężowej skórki, w kolorze czekoladowego brązu, z mosiężnymi sprzączkami. Musiałam przypomnieć sobie, że to podróbki, żeby powstrzymać się od ich przymierzenia.
Nagle usłyszałam dźwięk opon miażdżących żwir. Szybko oprzytomniałam. Odłożyłam pudełko, zamknęłam karton i odskoczyłam od regału. Słyszałam, jak trzasnęły drzwi samochodu. Przecięłam cementową podłogę i wypadłam na zewnątrz, wracając w zasięg obiektywu Felixa. Jeśli chcieliśmy zdobyć obciążające zdjęcia, przekazanie pieniędzy musiało odbyć się na zewnątrz.