– Przykro mi, Maddie, nie mogę tego zrobić. – Teraz już nie płakał, a zanosił się płaczem. Co dziwne, ręce już mu tak nie drżały i trzymał pistolet naprawdę pewnie. Nie był to dobry znak.
– To ty napisałeś list pożegnalny? – zapytałam, grając na zwłokę, chociaż wątpiłam, że coś mi to da. Nikt nie wiedział, gdzie jestem ani nawet że opuściłam hotel. Uznałam jednak, że im dłużej uda mi się odwlec egzekucję, tym lepiej.
Maurice skinął głową.
– Musiałem. Nie chciałem, żeby ktoś trafił do więzienia za jego zabójstwo. Nie chciałem, żeby ktoś jeszcze cierpiał.
– Tylko Hank?
Z oczu Maurice'a popłynęło więcej łez, zaczęło mu także ciec z nosa. Tyle że tym razem jego twarz wykrzywiła wściekłość.
– Zasłużył sobie na to! Zdradzał mnie! Mnie! Temu idiocie wydawało się, że może mnie oszukiwać. Zamierzał ze mną zerwać i sprowadzić tę swoją wielką, włochatą małpę do domu, który dla niego urządziłem. Miała spać w mojej pościeli, jeść z mojej porcelany, siedzieć przy stole, który co tydzień polerowałem. Nie mogłem na to pozwolić. Nie mogłem dopuścić, żeby Hank sprowadził tego Neandertalczyka do mojego domu.
Jakiego Neandertalczyka? Monalda? – zapytałam, zupełnie zdezorientowana. Maurice wspominał, że widział, jak Hank wychodził z gabinetu Monalda. Może naprawdę łączyło ich coś więcej niż tylko praca. Maurice pokręcił głową.
– Nie. Jego goryla. Tego, któremu przydałaby się przymusowa depilacja. Gąsienica!
– To on był gejem? – zapytałam z niedowierzaniem. Maurice zmrużył swoje załzawione oczy.
– Tak, był gejem. Wbrew obiegowej opinii nie wszyscy z nas są delikatnymi, małymi kwiatuszkami.
W duchu przewróciłam oczami. Facet trzymający mnie na muszce robił mi wykład na temat politycznej poprawności.
– A więc zepchnąłeś Hanka z dachu? Maurice przytaknął.
– Nie rozumiesz? Musiałem. Wszystko by zrujnował z tym swoim wielkim, włochatym potworem.
– Ale czemu był nagi? – zapytałam, przypominając sobie ten drobny szczegół, który zastanawiał mnie od samego początku.
– Tego wieczoru miał na sobie vintage'ową suknię Diora. Cała by się zaplamiła krwią. Do niczego by się już nie nadawała. To chyba oczywiste – wyjaśnił Maurice.
Co racja to racja.
– Gdzie jest teraz ta suknia? – zapytałam, choć szczerze mówiąc miałam to gdzieś. Po prostu starałam się zyskać na czasie, czymś go rozproszyć, Powoli wsunęłam rękę do torebki, wiszącej na moim ramieniu. Gdyby tylko udało mi się znaleźć telefon…
– Co robisz? – Lufa pistoletu, wycelowana wcześniej w moją klatkę piersiową, nagle znalazła się na wysokości moich oczu. A dokładnie: między nimi.
Ogarnęła mnie panika. Zesztywniałam, kiedy Maurice zrobił krok w moją stronę.
– Nic – powiedziałam, głosem przypominającym piskliwe jazgotanie Queenie.
– Rzuć torebkę na podłogę.
Zrobiłam, jak kazał. Powoli zsunęłam z ramienia cienki pasek, żegnając się z moją jedyną nadzieją na ratunek.
– Teraz kopnij ją do mnie – rozkazał.
Posłuchałam go, posyłając torebkę kopniakiem przez oliwkowo – zieloną wykładzinę. Oueenie natychmiast rzuciła się na nową zabawkę. Skrzywiłam się, kiedy jej małe, ostre ząbki wbiły się we włoską skórę.
– Co teraz? – zapytałam, choć nie byłam pewna, czy chcę usłyszeć odpowiedź.
– Teraz przejdziesz na korytarz – polecił mi Maurice, wskazując mi kierunek lufą. – Powoli.
– Gdzie idziemy?
– Do łazienki – odparł. – Zastrzelę cię w wannie. Łatwiej będzie posprzątać. Szturchając lufą w plecy, pokierował mnie wąskim korytarzem do niewielkiej łazienki. Podłogę i obudowę wanny pokrywały różowe płytki, ściany miały przyprawiający o mdłości turkusowy kolor. Pachniało tu tak, jakby ktoś podłączył naraz do kontaktu piętnaście różnych odświeżaczy powietrza. Przełknęłam ślinę, kiedy Maurice mnie obrócił.
– Ręce przed siebie – zakomenderował, trzymając lufę zaledwie parę centymetrów od mojej twarzy.
Czy miałam inne wyjście? Wyciągnęłam ręce przed siebie, tak jak kazał, wnętrzem dłoni do góry, ze złączonymi nadgarstkami. Cały czas trzymając mnie na muszce, Maurice sięgnął do szafki i wyjął z niej wodoodporną taśmę klejącą. Pociągnął zębami za koniec rolki, a potem owinął szarą taśmą moje nadgarstki, zupełnie unieruchamiając mi ręce. Zalała mnie nowa fala paniki. Czułam, jak do oczu napływają mi łzy.
– Maurice, proszę, porozmawiajmy o rym – powiedziałam błagalnie. Oderwał zębami kolejny kawałek taśmy, po czym spojrzał na mnie współczująco.
– Przykro mi, Maddie. Naprawdę. Ale muszę to zrobić. – I zakleił mi taśmą usta, dokładnie wygładzając, dopóki nie miał pewności, że będę w stanie co najwyżej cicho kwilić.
Nie wstydzę się przyznać, że naprawdę kwiliłam. Kiedy Maurice szturchał mnie, żebym weszła do wanny, kwiliłam tak żałośnie, że Queenie przybiegła, zobaczyć, co się dzieje. Przyniosła ze sobą moją torebkę, z której po drodze powypadały kosmetyki, karty kredytowe, tampony i drobniaki. Weszła do łazienki, stukając pazurkami o kafelki, i otarła się o nogę Maurice'a. Odruchowo schylił się, żeby ją pogłaskać. Szczęśliwa, że zwrócił na nią uwagę, Queenie wypuściła z pyska torebkę i zaczęła radośnie ujadać. Kiedy torebka wylądowała na podłodze, wypadła z niej komórka. Prześliznęła się po kafelkach i zatrzymała przy samej wannie. Zrobiłam wielkie oczy, zadowolona, że mam usta zaklejone taśmą, bo inaczej Maurice usłyszałby, jak głośno wciągam powietrze ze zdumienia. Zobaczyłam, że to nie moja komórka, tylko specjalna komórka Dany. Paralizator.
– Maddie, proszę cię, ułatw sprawę nam obojgu – powiedział Maurice, pociągając nosem i przygryzając wargę. Mierzył we mnie, trzymając pistolet w wyprostowanej ręce. – Nie ruszaj się. Po prostu stój, tak jak teraz.
Nic z tego, stary.
Wzięłam głęboki oddech, policzyłam do dwóch i dałam nura po paralizator. W chwili, kiedy zacisnęłam na nim dłonie, usłyszałam wystrzał. Kula przeleciała tuż obok mojego ucha, dosłownie ocierając się o włosy, i utknęła w różowej płytce, której odłupane fragmenty wystrzeliły w powietrze.
– Zobacz co zrobiłaś! – krzyknął Maurice, celując w podłogę, po której do niego pełzłam z paralizatorem w ręku. Miałam ogromną nadzieję, że wcisnęłam odpowiedni przycisk. – Już za późno, żeby dzwonić po pomoc, Maddie! – zawołał, znowu strzelając. Tym razem trafił w płytkę za mną. Queenie się przestraszyła, podskoczyła w górę jak na sprężynie i wpadła pomiędzy mnie a lufę pistoletu Maurice'a, nadal miotając się z przerażenia. Nie powiem, żeby mi to pomogło. Zostało mi już tak niewiele…
– Odsuń się, ty głupi psie! – wrzasnął Maurice, mrużąc jedno oko i próbując wycelować tak, by nie trafić Oueenie.
Jeszcze troszeczkę…
Wyciągnęłam ręce najdalej, jak mogłam, trzymając palce na czerwonym guziku. Zamknęłam oczy.
Maurice wydał z siebie zduszony jęk i runął na podłogę. Jego głowa wylądowała niedaleko mojej, z ust wysunął się język.
Odetchnęłam z ulgą po czym sama też znieruchomiałam. Leżałam, wpatrując się w turkusowy sufit i oddychając głęboko. Byłam szczęśliwa, że żyję.
Rozkoszowałam się tym faktem jeszcze chwilę, po czym zabrałam Maurice'owi pistolet i odsunęłam się pod ścianę. Trzymając pistolet w jednej dłoni, drugą złapałam za brzeg taśmy zaklejającej moje usta i pociągnęłam.