Выбрать главу

Thomas zaczerpnął do płuc powietrza. – Niestety, muszę zaprotestować przeciwko takiemu rozwiązaniu. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ta innowacja została wprowadzona wyłącznie moim kosztem.

– Chodzi o to, że do ciebie należy czterdzieści procent czasu w salach operacyjnych – wtrącił George. – A to jest szpital funkcjonujący w ramach systemu kształcenia lekarzy.

– Ja również prowadzę działalność dydaktyczną – uciął Thomas.

– Pamiętamy o tym – oświadczył Ballantine. – Nie chodzi tu jednak o żadne personalne rozgrywki, tylko o bardziej wyrównany podział czasu w salach operacyjnych.

– Mam w tej chwili tylu oczekujących pacjentów, że mogę nimi wypełnić swój plan na cały miesiąc – stwierdził Thomas. – Nie są to pacjenci przydatni dla celów dydaktycznych. W ogóle brak nam takich pacjentów, którymi moglibyśmy wypełnić czas dydaktyczny, jakim aktualnie dysponujemy.

– Nie martw się o to – odparł George – znajdziemy takich. Thomas rozumiał doskonale, o co w tym wszystkich chodzi: wielu lekarzy – a wśród nich George – zazdrościło mu liczby wykonywanych operacji, a co za tym idzie – pieniędzy, które zarabiał. Chętnie wstałby w tej chwili z miejsca, podszedł do George'a i wymierzył mu policzek. Rozejrzawszy się zauważył, że wszyscy pozostali uczestnicy konferencji zajęli się w tym momencie pilnym przeglądaniem swoich notatek i wertowaniem papierów. Pojął, że nie może w żadnym wypadku liczyć na poparcie tych ludzi.

– Wszyscy musimy zrozumieć – tłumaczył Ballantine – że stanowimy część składową systemu uniwersyteckiego. Wychowanie nowych kadr lekarskich jest naszym ważnym zadaniem. Jeśli pacjenci ponaglają nas, można ich operować gdzie indziej.

Wściekłość Thomasa nie miała granic. Wszyscy dobrze wiedzieli, że nie mógł się przenieść – ot tak, po prostu – do innego szpitala. Współczesna medycyna wymaga od kardiochirurga współpracy z wykształconym i doświadczonym zespołem. Thomas zbudował taki zespół w Boston Memorial – zespół, z którym był związany i od którego był uzależniony.

Priscilla Grenier wtrąciła, że istnieje możliwość oddania do użytku dodatkowej sali, pod warunkiem znalezienia środków na zakup jeszcze jednego płucoserca i na zatrudnienie dodatkowego technika.

– To jest myśl – stwierdził doktor Ballantine. – Sądzę, Thomas, że mógłbyś objąć przewodnictwo nad zespołem, który zająłby się rozpatrzeniem tej propozycji.

Thomas podziękował Ballantine'owi, ograniczając sarkazm swojej odpowiedzi do minimum. Oświadczył, że przy obecnym obciążeniu pracą nie może przyjąć propozycji od razu, ale że się nad nią zastanowi. W tej chwili jego głównym zmartwieniem są pacjenci, którzy mogą umrzeć, zanim znajdzie się dla nich czas w sali operacyjnej. Są to ludzie posiadający dziewięćdziesiąt dziewięć procent szans na przeżycie, a których życie zostało tutaj poświęcone dla zaspokojenia profesorskich ambicji kilku sklerotyków!

Po oświadczeniu Thomasa konferencja została odroczona.

Hamując wciąż nurtującą go wściekłość, Thomas podszedł do Ballantine'a.

– Czy mogę cię prosić o chwilę rozmowy?

– Naturalnie – odparł Ballantine.

– Na osobności.

– Idę teraz na salę intensywnej terapii – powiedział George pojednawczym tonem. – Będę w swoim biurze, gdybyście mnie potrzebowali. – Na pożegnanie George poklepał lekko Thomasa po ramieniu.

Zdaniem Thomasa Ballantine przedstawiał sobą hollywoodzki typ lekarza; miał bujną strzechę siwych włosów zaczesanych do tyłu i porytą zmarszczkami, opaloną, piękną twarz. Ogólny efekt psuły tylko zbyt wielkie uszy. Thomas miał wielką ochotę złapać za nie i mocno wytarmosić.

– Słuchaj, Thomas – odezwał się Ballantine – nie życzę sobie sprzeczek wokół tej sprawy. Musisz zrozumieć, że uniwersytet wywiera na mnie nacisk, byśmy więcej czasu w salach operacyjnych poświęcali dydaktyce. Zwłaszcza teraz, po tym artykule w "Time". Tego rodzaju reklama może się nam bardzo przydać. George ma rację mówiąc, że ty dysponujesz nieproporcjonalnie dużą ilością czasu w sali operacyjnej. Przepraszam cię bardzo, że mówimy o tym przy tego rodzaju okazji, ale…

– Ale co?

– Ty prowadzisz prywatną praktykę – zaznaczył Ballantine. – Jeśli zgodzisz się przejść na etat, mogę ci zagwarantować pełną profesurę i…

– Tytuł asystenta profesora kliniki w zupełności mi wystarcza – przerwał mu Thomas. Nagle wszystko stało się dla niego jasne. Nowy harmonogram był kolejną próbą wywarcia nacisku, żeby zrezygnował z prywatnej praktyki.

– Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że mój następca na stanowisku szefa oddziału kardiochirurgu musi być pracownikiem etatowym.

– Wobec tego rozumiem, że mam traktować to ograniczenie moich godzin w sali operacyjnej jako fakt dokonany? – zapytał Thomas, ignorując sugestię Ballantine'a.

– Przykro mi, Thomas, ale tak. Chyba że otrzymamy jeszcze jedną salę, ale to – jak ci wiadomo – nieprędko może nastąpić.

Thomas gwałtownie odwrócił się ku wyjściu.

– Rozumiem, że pomyślisz jeszcze o przejściu na etat – zawołał za nim Ballantine.

– Zastanowię się – odpowiedział już przy drzwiach Thomas, ale wiedział, że nie mówi prawdy.

Wyszedł z sali wykładowej i zbiegł po schodach na niższe piętro. Tutaj przystanął, zamknął oczy i trzymając się poręczy trząsł się jak w gorączce. Ale to trwało krótko. Po chwili wyprostował się, odzyskał panowanie nad sobą. Zawsze kierował się rozsądkiem i był przeciwny biurokratycznym wynaturzeniom. Między Ballantine'em a Shermanem musi istnieć jakieś tajemnicze porozumienie. Teraz już wiedział, o co im chodzi, nie był tylko pewien, czy wie wszystko. Prawdopodobnie chodzi nie tylko o zmianę w harmonogramie – nie mógł się wyzbyć niepokoju, że za tym kryje się jakaś gra.

Rozdział III

Cassi zawsze z lękiem zanurzała pasek testowy w swoim moczu. Nie dlatego, żeby te trochę cukru stanowiło jakiś wielki problem, zwłaszcza że zdarzało się tylko od czasu do czasu. Było to raczej sprawą emocji: jeśli był cukier, należało uważać na siebie; miało to znaczenie bardziej psychologiczne niż praktyczne.

Światło w szpitalnej toalecie było słabe, dlatego Cassi uchyliła nieco drzwi, żeby lepiej przyjrzeć się paskowi. Nie zmienił barwy. Po nieprzespanej nocy i owocowym jogurcie zamiast obiadu nie była zaskoczona stwierdzając niewielką obecność cukru. Była zadowolona, że ilość insuliny, którą sobie aplikowała, i dieta pozostawały w przybliżonej równowadze. Chociaż internista, doktor Malcolm Mcinery, wspominał coś o możliwości przejścia na stały doustny sposób przyjmowania insuliny, Cassi nie chciała o tym słyszeć. Nie miała ochoty zmieniać metody kuracji, która zdawała egzamin. Przyzwyczaiła się już do robienia sobie dwa razy dziennie zastrzyków: jednego przed śniadaniem, drugiego przed kolacją. Nie sprawiało jej to najmniejszego kłopotu.

Przymknęła prawe oko i przyjrzała się paskowi dokładnie. Odnosiła wrażenie, jakby patrzyła przez grube, przyćmione szkło. Kłopoty z okiem martwiły ją szczególnie, gdyż ślepoty obawiała się bardziej niż śmierci. O śmierci mogła zapomnieć, natomiast o możliwości utraty wzroku nie, gdyż pogarszający się stan lewego oka ciągle jej o tym przypominał. Wszystko stało się tak nagle. Pewnego dnia stwierdzono, że pękło jej naczyńko krwionośne i krew dostała się do ciała szklistego.

Myjąc ręce Cassi przyglądała się sobie uważnie w lustrze. Żarówka rzucała łagodne światło na twarz, przydając żywych kolorów jej cerze. Spojrzała na swój nos: był trochę za mały. Natomiast zewnętrzne kąciki oczu były nadto uniesione do góry, tak jakby zostały odciągnięte przez zaczesane do tyłu włosy. Cassi próbowała ocenić obiektywnie swoją urodę: czy rzeczywiście była taka atrakcyjna, jak to jej często mówiono? Nigdy nie uważała się za piękną. Sądziła, że choroba została wypisana wielkimi literami na jej twarzy i że każdy o niej wie i się nad nią lituje.