– Na Boga, nie – zaprotestował żywo, pociągając ją na łóżko. Szybko rozebrał Doris i z uczuciem głębokiej ulgi zagłębiał się w niej powoli. Zachowywał się jak w ekstazie. I wiedział już, że to, co się stało poprzedniej nocy, było wyłączną winą Cassi. Zapomniał tylko, że dziś jeszcze nie zdążył wziąć pigułki.
Pielęgniarki w oddziale intensywnej terapii wiedziały, że problemy szczególnej wagi potrafią się w tajemniczy sposób rozmnażać. Ta noc zaczęła się dość pechowo chwilowym zatrzymaniem pracy serca u jedenastoletniej dziewczynki, która była tego dnia operowana z powodu pęknięcia śledziony. Wszystko skończyło się szczęśliwie, gdyż serce szybko wznowiło pracę. Pielęgniarki były zdumione faktem, że tylu lekarzy zgłosiło się na "kod". Przez pewien czas było ich tak wielu, że sobie wzajemnie przeszkadzali.
– To interesujące, dlaczego tylu lekarzy jest na miejscu? – zaciekawiła się Andrea Bryant, kierownik dyżurującego zespołu. – Chyba po raz pierwszy zobaczyłam tutaj w sobotę doktora Shermana.
– Być może w sali operacyjnej mamy wiele nagłych przypadków – zauważyła Trudy Bodanowitz.
– Nic podobnego – odparła Andrea. – Rozmawiałam z dyżurną na sali: podobno są tylko dwa takie przypadki – atak serca i złamana kość biodrowa.
– Wobec tego nie rozumiem, co się dzieje – rzekła Trudy spoglądając na zegarek. Właśnie minęła północ. – Czy macie już ochotę na pierwszą przerwę?
Dziewczęta załatwiały właśnie formalności związane z ostatnim chorym. Żadna z nich nie była przypisana do konkretnego pacjenta, wszystkie razem obsługiwały centralną stację nadzoru i wykonywały funkcje administracyjne.
– Nie jestem pewna, czy którakolwiek z nas powinna robić sobie teraz przerwę – oświadczyła Andrea, omiatając wzrokiem duży stół w kształcie litery "U". – Tutaj wszystko jest możliwe. Nie chciałabym, żeby podczas przerwy zdarzył się śmiertelny przypadek.
Pod względem wyposażenia elektronicznego stanowisko pielęgniarek na oddziale intensywnej terapii mogło z powodzeniem rywalizować z kabiną pilotów boeinga 747. Na stole, naprzeciwko dziewcząt, stały szeregiem monitory, na których w każdej chwili można było odczytać podstawowe dane o stanie poszczególnych pacjentów. Większość aparatów była nastawiona na alarm, gdyby te dane zbytnio odbiegały od normy. Właśnie podczas tej rozmowy na jednym z monitorów zaczął się zmieniać wykres EKG; jeszcze przed chwilą był miarowy, nagle stał się nierówny i kapryśny. Potem rozległ się alarm.
– O, do diabła! – zawołała Trudy i spojrzała na oscyloskopowy ekran, z którego rozlegało się przeciągłe bi-i-ip. Wstała z miejsca i uderzyła aparat ręką w nadziei, że to wina nieregularnego dopływu energii elektrycznej. Spostrzegła nieprawidłowy wykres EKG i przełączyła aparat na inny kanał, ciągle przypuszczając, że to problem natury technicznej.
– Kto? – czujnie spytała Andrea.
– Harwick – odpowiedziała Trudy.
Andrea spojrzała w stronę łóżka ofiary Ballantine'a. Nie było przy nim pielęgniarki, co nie było czymś niezwykłym, gdyż stan Harwicka w ciągu ostatnich tygodni był ustabilizowany.
– Wezwij chirurga – powiedziała Trudy. Zapis EKG Harwicka pogarszał się z minuty na minutę. – Spójrz, on chyba umiera.
Wskazała na ekran, na którym wykres EKG spłaszczał się.
– Czy wywołać "kod"?
Obie kobiety wymieniły spojrzenia.
– Doktor Ballantine wyraźnie powiedział: "żadnego kodu" – rzekła Trudy.
– Wiem – potwierdziła Andrea.
– W takich sytuacjach czuję się okropnie – rzekła Trudy patrząc na monitor. – Uważam, że nie powinno się nas stawiać w takiej sytuacji – to nie fair.
Wykres EKG uległ całkowitemu spłaszczeniu. Harwick zmarł.
– Wołaj lekarza – rzuciła gniewnie Trudy i obchodząc długi stół, podeszła do łóżka Harwicka. Respirator bez przerwy pompował i wypompowywał powietrze z jego płuc, co sprawiało wrażenie, że pacjent wciąż żyje.
– Po takiej historii każdemu odeszłaby ochota zgodzić się na operację – powiedziała Andrea, odkładając słuchawkę telefonu.
– Co się mogło stać? Jego stan był ostatnio zupełnie zadowalający – dorzuciła Trudy.
Wyłączyła respirator. Monotonny świst aparatu urwał się, pierś Harwicka opadła i zastygła nieruchomo.
Andrea wyłączyła kroplówkę. – Nie jest już potrzebna.
Rozdział V
Minęły dwa tygodnie od dnia, w którym Thomas dowiedział się o rozmowie między żoną a matką. Ponieważ starcie między nimi było krótkie, napięcie wciąż było dla obojga nieznośne. Coraz częściej sięgał po pigułki percodanu.
Gdy tego dnia przemierzał korytarz, spiesząc na comiesięczną konferencję w sprawie przypadków śmiertelnych, czuł przyspieszone tętno w skroniach.
Konferencja już się zaczęła. Jeden z lekarzy omawiał przypadek pacjenta z urazem, który zmarł wkrótce po przyjęciu na oddział intensywnej terapii. Przyjmujący go lekarz i stażysta nie zwrócili uwagi, że worek osierdziowy został uszkodzony i wypełniał się krwią. W sprawę nie był zaangażowany żaden z etatowych lekarzy, uczestnicy konferencji bez skrupułów mówili więc o popełnionych błędach.
Gdyby przy pacjencie był któryś z lekarzy prywatnie praktykujących, dyskusja potoczyłaby się prawdopodobnie zupełnie inaczej. W tych samych warunkach stwierdzono by, że diagnoza krwiaka osierdzia była bardzo trudna i że lekarz uczynił to, co do niego należało.
Thomas już wcześniej uprzytomnił sobie, że celem tych konferencji jest raczej rozgrzeszanie niż karanie, chyba że podsądnym jest stażysta. Ludzie nie zorientowani mogliby sądzić, że konferencje były czymś w rodzaju bata, ale tak nie było. Następna sprawa tylko mogła potwierdzić tę opinię.
Na podium wszedł doktor Ballantine, żeby przedstawić przypadek Harwicka. Gdy skończył, stażysta z patologii szybko przedstawił wyniki sekcji zwłok posługując się przezroczami.
Następnie przedyskutowano sprawę zgonu Harwicka, nikt jednak nie wspomniał, że uraz mózgu był prawdopodobnie rezultatem źle przeprowadzonej operacji. Wśród lekarzy panowało ogólne przekonanie, że dobrze się stało, jak się stało, co było zresztą słuszne, ale tylko do pewnego stopnia. Thomasa najbardziej zaniepokoił fakt, że nikt nawet nie wspomniał o tym, iż pół roku temu Ballantine referował na tej samej sali identyczny przypadek. Zator powietrzny był groźną komplikacją, która mogła się zdarzyć każdemu chirurgowi, ale Ballantine'owi zdarzała się zbyt często i nie wolno było nad tym przechodzić do porządku dziennego.
Równie zdumiewający był fakt przemilczenia okoliczności zgonu Harwicka. Według Thomasa pacjent od dłuższego już czasu znajdował się w stabilnym stanie. Rozglądał się po audytorium i nie mógł zrozumieć, dlaczego nikt o tym nie mówi. Było to jeszcze jednym potwierdzeniem faktu, że biurokratyczne metody prowadzą donikąd.
– Jeśli nie ma chętnych do dalszej dyskusji – oświadczył Ballantine – proponuję przejść do następnej sprawy. Pechowo się składa, że i tym razem znajdę się na ławie oskarżonych. – Obdarzył audytorium wątłym uśmiechem. – Pacjent, o którym będziemy mówić, nazywał się Bruce Wilkinson. Biały, ukończył czterdzieści dwa lata, cierpiał na chorobę niedokrwienną serca i został zakwalifikowany do wykonania bypassu.
Thomas wyprostował się w krześle. Pamiętał dobrze Wilkinsona, a szczególnie noc, kiedy próbował dokonać jego reanimacji. Wciąż miał przed oczami tamtą surrealistyczną scenę przy łóżku zmarłego.
Ballantine mówił monotonnie, nie unikał szczegółów. Głowa sąsiada Thomasa opadła na pierś, a jego głębokie i głośne chrapanie dotarło chyba aż do podium. Na zakończenie Ballantine stwierdził, że stan Wilkinsona w ciągu pierwszych dni po operacji był bardzo dobry. Niestety, czwartego dnia nieoczekiwanie zmarł.