– Założę się, że Bentworth umyślnie dobierał słów, kiedy się pojawiłaś – stwierdziła Joan Widiker, lekarka z trzyletnim już stażem, prowadząca obecnie psychiatryczne konsultacje, która odnosiła się z sympatią do Cassi.
– Wolałabym ich nie powtarzać – przyznała Cassi, skinąwszy głową w kierunku Joan. – Nie chciał rozmawiać ze mną o niczym innym, oprócz tego, co myśli o psychiatrii i psychiatrach. Poprosił mnie o papierosa, a gdy mu go dałam w nadziei, że się nieco odpręży, zaczął przyciskać rozżarzony koniuszek do swoich rąk. Zanim zdążyłam wezwać pomoc, poparzył się w sześciu miejscach.
– Swoją drogą uroczy z niego facet – stwierdził Jacob. – Trzeba było mnie wezwać, Cassi. O której go przywieziono?
– O wpół do trzeciej rano – odpowiedziała.
– Cofam to, co powiedziałem – oświadczył Jacob. – Postąpiłaś prawidłowo.
Wszyscy, nie wyłączając Cassi, głośno się roześmieli. W tym zespole nie czuło się atmosfery nieprzyjaznej konkurencji, która jej towarzyszyła podczas studiów. Nie słyszała także żadnych uwag ani złośliwych komentarzy pod adresem jej związku małżeńskiego z Thomasem Kingsley'em, których uprzednio musiała tyle wysłuchać. Była wdzięczna wszystkim za takie przyjęcie.
– W każdym bądź razie – powiedziała, usiłując zebrać myśli – pan Bentworth, czy może raczej "pułkownik armii amerykańskiej pan Bentworth", został przywieziony do naszego szpitala w stanie ostrego zatrucia alkoholem i głębokiej depresji, przerywanej gwałtownymi wybuchami gniewu, ze skłonnością do samouszkadzania się i cztero-kilogramową historią swoich poprzednich hospitalizacji.
Wszyscy ponownie wybuchnęli śmiechem.
– Jedno, co można zaliczyć pułkownikowi Bentworthowi na plus – zauważył Jacob – to fakt, że pomógł nam wyszkolić całe pokolenie psychiatrów.
– Domyśliłam się, z jakim pacjentem mam do czynienia – stwierdziła Cassi. – Usiłowałam zapoznać się z głównymi fragmentami historii choroby: jest długa jak "Wojna i pokój". Przynajmniej powstrzymała mnie przed popełnieniem głupstwa – próbą postawienia diagnozy. Zakwalifikowałam go po prostu jako jednostkę o zachwianej równowadze psychicznej z okresowymi, krótkimi atakami psychozy.
Szczegółowe badania jego kondycji fizycznej wykazały liczne stłuczenia na twarzy i małe rozcięcie górnej wargi. Reszta była w normie, z wyjątkiem świeżych oparzeń. Na nadgarstkach obu rąk widoczne były blizny. Pacjent odmówił współpracy podczas badania neurologicznego, ale doskonale orientował się w szczegółach dotyczących miejsca, czasu i osób, z którymi miał do czynienia. Ponieważ symptomy były te same, co wielokrotnie poprzednio, i amytal sodium okazał się przedtem tak skutecznym środkiem, również i tym razem otrzymał pół grama tego specyfiku do kroplówki.
Ledwie Cassi skończyła mówić, jej nazwisko zapaliło się na szpitalnej tablicy informacyjnej. Instynktownie podniosła się z miejsca i chciała wyjść, ale Joan powstrzymała ją uspokajając, że dyżurna pielęgniarka odpowie za nią na wezwanie.
– Czy sądzisz, że pułkownik Bentworth mógłby popełnić samobójstwo? – zapytał Jacob.
– Chyba nie – odrzekła Cassi, uprzytomniając sobie nagle, że wkracza na niepewny grunt. Zdawała sobie doskonale sprawę, że w tej materii jej opinia była warta tyle co pierwszego lepszego przechodnia. – Przypalanie się papierosem było raczej samookaleczeniem się niż próbą samodestrukcji.
Jacob odsunął z czoła skręcony kosmyk włosów i spojrzał na Roxane, która pracowała tutaj najdłużej ze wszystkich i była uznawana za autorytet w zespole. Jej obecność była jedną z przyczyn, dla których Cassi lubiła obecną pracę. Nie było tutaj takiej sztywnej hierarchii, jaka istniała we wszystkich szpitalach – z lekarzami na wierzchołku i personelem pomocniczym w dole; każdy – bez względu na stanowisko – był równoprawnym członkiem zespołu i cieszył się należnym mu szacunkiem.
– Sądzę, że różnica między jednym a drugim istnieje – oświadczyła Roxane – ale skłonna jestem tym razem ją zignorować. Powinniśmy być ostrożni. On jest niezwykle skomplikowanym osobnikiem.
– To jest raczej bardzo enigmatyczne określenie – stwierdził Jacob. – Facet szybko awansował w wojsku, zwłaszcza podczas służby w Wietnamie. Został nawet kilkakrotnie odznaczony. Kiedy jednak zajrzałem do jego wojskowych akt personalnych, okazało się, że niewspółmiernie duża liczba jego podkomendnych zginęła. Jego psychiczne problemy ujawniły się dopiero teraz, gdy awansował na pułkownika. Wygląda na to, że to ten awans go zniszczył.
– Wracając do sprawy ewentualnego samobójstwa – odezwała się ponownie Roxane – uważam, że wszystko zależy od stopnia depresji.
– To nie jest typowa depresja – zauważyła Cassi, świadoma tego, że znowu wchodzi na śliski teren. – Powiedział, że czuje się raczej pusty niż smutny. Przez chwilę znajdował się w stanie depresji, by nagle wybuchnąć gniewem i miotać wyzwiska. Był niekonsekwentny.
– Tu cię mamy – powiedział Jacob. Było to jedno z jego ulubionych powiedzonek, którego znaczenie zależało od tego, które słowo w nim zaakcentował. W tym przypadku wyrażało zadowolenie. – Gdybym miał wybrać jedno słowo, żeby określić człowieka z pogranicza, słowo "niekonsekwencja" wydałoby mi się najbardziej odpowiednie.
Ta pochwała sprawiła Cassi wyraźną przyjemność; w ciągu całego tygodnia niewiele miała okazji do podreperowania swojego samopoczucia.
– A więc – odezwał się znowu Jacob – co zamierzasz uczynić z pułkownikiem Bentworthem?
Dobry nastrój Cassi prysnął w mgnieniu oka. Przez chwilę panowało kłopotliwe milczenie, które przerwał jeden ze stażystów:
– Sądzę, że mogłabyś spróbować oduczyć go palenia…
Cały zespół wybuchnął śmiechem, a powstałe napięcie rozładowało się równie szybko, jak się pojawiło.
– Co się tyczy terapii, którą zamierzam zastosować… – Cassi zawiesiła na chwilę głos – zamierzam najpierw poczytać coś na ten temat w czasie weekendu.
– Rozumiem, że jest to uczciwa odpowiedź – stwierdził Jacob – ze swej jednak strony proponuję zastosować – przynajmniej na razie – krótką kurację środkami uspokajającymi. Co prawda pacjenci z pogranicza raczej źle znoszą kurację lękową, niemniej powinna mu pomóc przetrwać stan psychozy. Co więcej zdarzyło się jeszcze tej nocy?
Odpowiedzią na to pytanie zajęła się jedna z pielęgniarek, Susan Cheaver, która jak zwykle zwięźle i sprawnie zdała relację ze wszystkiego, co się zdarzyło na oddziale od późnego popołudnia wczorajszego dnia do dzisiejszego ranka. Nie było żadnych trudniejszych przypadków – jedynie akt fizycznej przemocy, którego ofiarą padła jedna z pacjentek, Maureen Kavenaugh, zakłócił spokój chorych i personelu. Maureen odwiedził mąż, co nie zdarzało się często. Wizyta miała początkowo miły przebieg, gdy nagle doszło do ostrej wymiany zdań między małżonkami i serii brutalnych uderzeń otwartą dłonią, zadanych żonie przez pana Kavenaugh. Mimowolnymi świadkami tego incydentu byli inni pacjenci, przebywający w tym czasie w sali przyjęć, których ta nieoczekiwana napaść bardzo wzburzyła. Pana Kavenaugh trzeba było obezwładnić i siłą wyprowadzić ze szpitala, jego żonę zaś z trudem udało się uspokoić.
– Kilkakrotnie rozmawiałam z jej mężem – wtrąciła Roxane. – Jest kierowcą ciężarówki i raczej ma niewiele zrozumienia dla stanu, w jakim znalazła się jego żona.