– O, tak – potwierdziła Cassi, uczyniła to jednak jakoś bardzo pospiesznie.
Oddział patologii stanowił jakby wydzielony, odrębny od reszty szpitala świat. Chociaż Joan pracowała w Boston Memorial już trzeci rok, znalazła się tutaj po raz pierwszy. Była przygotowana na to, że zobaczy zupełnie coś innego. Patologia kojarzyła się jej zawsze z wydziałem na uczelni, z ciemnymi dziewiętnastowiecznymi salami, w których pod ścianami stały odrapane, zaszklone szafy, pełne słoików z żółtawą formaliną i pływającymi w niej kawałkami horroru. Zamiast tego znalazła się w białym futurystycznym świecie zbudowanym z kafelków, plastyku, nierdzewnej stali i szkła. Nie było tutaj żadnych słoików z formaliną ani hałaśliwej krzątaniny, ani też dziwnie odpychających zapachów. Przy wejściu Joan ujrzała kilka sekretarek, ze słuchawkami na uszach, pracujących przy komputerach. Na lewo znajdowały się biura, środkiem sali zaś biegł długi stół, na którym stał szereg mikroskopów.
Cassi wprowadziła Joan do pierwszego z brzegu pokoju; zza biurka zerwał się elegancko ubrany młody mężczyzna i uściskał ją na powitanie. Następnie odsunął Cassi nieco od siebie, tak żeby się jej lepiej przyjrzeć.
– Boże mój, wyglądasz wspaniale – oświadczył. – Ale chwileczkę: chyba nie zmieniłaś koloru włosów?
– Wiedziałam, że zauważysz – stwierdziła ze śmiechem Cassi. – Nikt inny oprócz ciebie.
– Oczywiście że zauważyłem. A to jest nowa bluzka. Kupiona u "Lorda i Taylora"?
– Nie, u "Saksa".
– Jest cudowna. – Dotknął palcami materiału. – To bawełna. Bardzo ładna.
– O, przepraszam bardzo! – zawołała Cassi przypomniawszy sobie o Joan. – To jest Joan Widiker, a to Robert Seibert, drugoroczny stażysta na patologii – dokonała prezentacji.
Joan ujęła wyciągniętą dłoń Roberta. Podobał jej się jego ujmujący szczery uśmiech. Czuła, że przygląda się jej badawczo iskrzącym wzrokiem.
– Robert i ja skończyliśmy tę samą uczelnię – wyjaśniła Cassi, gdy Robert znowu objął ją ramieniem. – I zupełnym zbiegiem okoliczności spotkaliśmy się znowu w Boston Memorial na oddziale patologii.
– Wyglądacie jak siostra i brat – zauważyła Joan.
– Ludzie często tak mówią o nas – odpowiedział Robert z widoczną satysfakcją. – Wiele przyczyn złożyło się na to, że połączyła nas wzajemna sympatia. Ważną rolę odegrał fakt, że w dzieciństwie oboje zapadliśmy na ciężkie choroby: Cassi na cukrzycę, ja na gorączkę reumatyczną.
– I oboje strasznie baliśmy się lekarzy – powiedziała Cassi, i razem z Robertem wybuchnęli głośnym śmiechem.
Joan pomyślała, że ten humor musi mieć podłoże osobiste.
– W rzeczywistości to nie jest takie śmieszne – oświadczyła Cassi. – Zamiast się wzajemnie wspierać na duchu, ostatnio straszymy się nawzajem. Robert musi usunąć swoje zęby mądrości, a ja – krwiaka w lewym oku.
– Swoimi zębami zajmę się już wkrótce – oznajmił wojowniczo Robert – a ciebie mam już z głowy.
– Uwierzę w to dopiero wtedy, kiedy już się stanie – powiedziała ze śmiechem Cassi.
– Przekonasz się – odparł Robert. – Ale teraz przejdźmy już do rzeczy. Poczekałem z sekcją zwłok do twojego przyjścia. Pozwól jednak, że najpierw zadzwonię do lekarza, który usiłował dokonać reanimacji pacjenta.
Robert podszedł do swojego biurka i podniósł słuchawkę telefonu.
– Sekcja zwłok! – zawołała Joan z przerażeniem. – To ponad moje siły. Nie jestem pewna, czy będę mogła to znieść.
– To może być dla ciebie nawet interesujące – stwierdziła Cassi z niewinną miną, jakby chodziło o dobrą zabawę. – W czasie gdy pracowałam na oddziale patologii, naszą uwagę zwrócił szereg nagłych śmiertelnych przypadków, które razem z Robertem oznaczyliśmy hasłem SSD [1]. Wszystkie miały miejsce po pomyślnej operacji serca, po której większość operowanych pacjentów czuła się dobrze. We wszystkich tych przypadkach nie udało się ustalić anatomicznej przyczyny zgonu. Kilka spośród nich może by się jeszcze dało jakoś wytłumaczyć, ale w ciągu dziesięciu lat naliczyliśmy aż siedemnaście takich przypadków. Ten ostatni zmarły, którego sekcji Robert ma zamiar teraz dokonać, jest już osiemnasty.
Robert odłożył słuchawkę oznajmiając, że Jerry Donovan zaraz przyjdzie. Aby skrócić oczekiwanie, zaproponował gościom kawę; zanim zdążyli ją wypić pojawił się Jerry, który przede wszystkim uściskał serdecznie Cassi. Joan była mile zaskoczona tym, że Cassi pozostaje w tak przyjaznych stosunkach ze wszystkimi swoimi byłymi kolegami.
Jerry klepnął kordialnie Roberta po ramieniu i podziękował mu za telefon. Robert skrzywił się pod tym uderzeniem i przywołał na usta wymuszony uśmiech.
Joan pomyślała, że Jerry wygląda niechlujnie. Miał na sobie białą, wymiętą i poplamioną marynarkę, która wisiała na nim nieco krzywo, gdyż prawą kieszeń rozpychał czarny, ciężki notes. Na spodniach widać było wyraźne ślady krwi. Przy eleganckim Robercie Jerry wyglądał jak robotnik z masarni.
– Jerry kończył tę samą uczelnię, co ja i Robert – wyjaśniła Cassi. – Był jednak na starszym roku.
– Jest to różnica, której do dziś żałuję – zażartował Jerry.
– Chodźmy już – zaproponował Robert. – Zarezerwowałem dla nas jedną z sal prosektorium.
Robert wyszedł pierwszy, za nim podążyła Joan. Jerry przyłączył się do Cassi.
– Nie zgadniesz, kogo miałem przyjemność oglądać w akcji minionej nocy – rzekł Jerry, gdy oboje szli wzdłuż stołu z mikroskopami.
– Nawet nie próbuję – odparła Cassi, oczekując kiepskiego żartu.
– Twojego małżonka! Doktora Thomasa Kingsley'a.
– Naprawdę? A co ty robiłeś w sali operacyjnej? – zapytała.
– Nawet tam nie zaglądałem – odpowiedział Jerry. – Byłem na piętrze pooperacyjnym, gdzie usiłowałem dokonać reanimacji pacjenta znajdującego się teraz w prosektorium. Twój małżonek pojawił się na sygnał "kod". Byłem wprost zszokowany. Nigdy przedtem nie widziałem takiego zdecydowania w działaniu ze skalpelem. Rozciął pierś facetowi i przeprowadził masaż na otwartym sercu po prostu na łóżku. Czułem się oszołomiony. Powiedz mi, czy twój małżonek zachowuje się w równie imponujący sposób w domowych warunkach?
Cassi rzuciła mu ostre spojrzenie. Gdyby zapytał o to ktoś inny, nie Jerry, z pewnością by coś odpaliła. Ale przecież usłyszała tylko to, czego oczekiwała: kiepski żart. Po co więc robić problem? Puściła pytanie mimo uszu.
Nie zwracając uwagi na brak reakcji Cassi, Jerry ciągnął: – Tym, co wywarło na mnie największe wrażenie, było nie sprawne otwarcie skalpelem piersi zmarłego, ale decyzja, żeby to uczynić w pierwszej kolejności. Przecież jej skutki były już nieodwracalne. Nie wyobrażam sobie, jak można podjąć tak łatwo takie ryzyko. Ja często nie mogę się zdecydować czy zaaplikować pacjentowi antybiotyki.
– Chirurdzy przywykli do podejmowania tego rodzaju decyzji – odparła Cassi. – To dla nich chleb powszedni – w pewnym sensie sprawia im to satysfakcję.
– Satysfakcję? – z niedowierzaniem powtórzył Jerry. – Chociaż trudno w to uwierzyć, chyba jednak masz rację – inaczej nie mielibyśmy chirurgów. Być może największa różnica między internistą a chirurgiem polega na tym, że ten ostatni posiada umiejętność podejmowania nieodwracalnych decyzji.
Po wejściu do prosektorium Robert założył czarny gumowy fartuch i takież rękawice. Pozostali skupili się wokół leżących na stole, z wciąż jeszcze otwartą ogromną raną piersi, zwłok. Brzegi rany już nieco pociemniały i zaczęły zasychać. Jeśli nie brać pod uwagę sterczącej z ust rurki dotchawicznej, twarz zmarłego wyglądała spokojnie i pogodnie, oczy były zamknięte.