Robert milczał ponuro.
– Głowa do góry, Robercie. Kiedy publikacja się ukaże, będziesz zadowolony, że nie musisz dzielić autorstwa z psychiatrą.
– Miałem nadzieję, że te badania skłonią cię do częstszego odwiedzania patologii.
– O to się nie martw – odparła. – Przecież wciąż tutaj przychodzę, szczególnie, gdy masz do czynienia z nowymi przypadkami SSD.
– Chodźmy już, Cassi – zawołał niecierpliwie Jerry, przytrzymując nogą otwarte drzwi.
Cassi musnęła wargami policzek Roberta i wybiegła z sali. Jerry zamachnął się na nią żartobliwie, gdy znalazła się w drzwiach, lecz ona nie tylko zręcznie uniknęła uderzenia, ale w przejściu zdążyła pociągnąć go za krawat.
– Gdzie się podziała twoja przyjaciółka? – zapytał Jerry poprawiając krawat.
– Chyba jest w gabinecie Roberta – odparła. – Powiedziała, że musi usiąść. Prawdopodobnie nie wytrzymała widoku pokrajanych zwłok.
Joan odpoczywała z zamkniętymi oczami. Gdy tylko usłyszała głos Cassi, stanęła na niepewnych nogach. – No i co ustaliliście? – starała się mówić rzeczowo.
– Niewiele – odrzekła Cassi. – Jak się czujesz, Joan?
– Nie spodziewałam się czegoś takiego – rzekła Joan. – Nie powinnam była tam chodzić.
– Gorąco cię przepraszam… – zaczęła Cassi.
– Nie bądź głupia – odparła Joan. – Przyszłam tu z własnej woli. Ale chętnie bym już wyszła, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Wszyscy troje skierowali się ku windom. Jerry pożegnał obie przyjaciółki i udał się do siebie schodami na czwarte piętro. Zbiegając po schodach w dół, pomachał im jeszcze ręką.
– Naprawdę bardzo cię przepraszam za to, że zmusiłam cię do przyjścia tutaj – odezwała się Cassi. – Jako stażystka patologii przyzwyczaiłam się już do sekcji zwłok i zapomniałam, że to może być dla kogoś bardzo przykre przeżycie. Mam nadzieję, że nie wytrąciło cię to zbyt mocno z równowagi?
– Do niczego mnie nie zmuszałaś – oświadczyła Joan. – Poza tym nie z twojej winy jestem taka nadwrażliwa. Czuję się wręcz zażenowana. Po sześciu latach studiów medycznych nie powinnam mieć takich problemów. W każdym bądź razie powinnam wiedzieć na co mnie stać i raczej poczekać w gabinecie Roberta. Zamiast tego zachowałam się głupio. Nie mam pojęcia, co chciałam udowodnić idąc tam z tobą.
– Sekcje zwłok były dla mnie początkowo dość trudnym przeżyciem – ciągnęła Cassi – ale stopniowo przyzwyczaiłam się. Jest wprost zdumiewające, do jak bardzo przykrych rzeczy człowiek się może przyzwyczaić, zwłaszcza jeśli ma do sprawy podejście intelektualne.
– Masz rację – przytaknęła Joan i żeby zmienić temat zapytała: – A propos twoich przyjaciół: czy Jerry Donovan jest żonaty?
– Sądzę, że nie – odparła Cassi naciskając ponownie guzik windy. – Kiedy był na uczelni, miał żonę, ale potem się rozwiódł.
– Znam tę historię – stwierdziła Joan.
– Nie mam pojęcia, czy obecnie z kimś się spotyka – oświadczyła Cassi. – Ale mogę się dowiedzieć, jeśli to cię interesuje.
– Chętnie wybrałabym się z nim na kolację – rzekła w zamyśleniu Joan. – Gdybym tylko była pewna, że inaczej się ubierze…
Cassi w lot chwyciła dowcipną uwagę Joan. Wybuchnęła głośnym śmiechem: – Widzę, że go doskonale rozgryzłaś – stwierdziła.
– Typowy lekarz – stwierdziła Joan. – A Robert? – zapytała zniżając głos, gdyż zdążyły już wejść do windy: – Czy jest homoseksualistą?
– Chyba tak – odparła Cassi. – Ale na ten temat nigdy z sobą nie rozmawialiśmy. Zawsze był bardzo dobrym przyjacielem – reszta jest nieważna. Zwykle krytykował moich adoratorów, a ja go słuchałam – dopóki nie spotkałam swojego obecnego męża – gdyż zawsze miał rację. Chyba jest zazdrosny o Thomasa, bo nigdy go nie lubił.
– Czy wciąż ma taki sam stosunek do ciebie? – zapytała Joan.
– Nie mam pojęcia – odparła Cassi. – To jest temat, na który nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy.
Rozdział II
– W gabinecie cewnikowania serca oczekuje na pana pacjent – oznajmiła pracownica rentgenologii. Nie weszła nawet do pokoju, w którym siedział doktor Joseph Riggin, tylko wsunęła głowę poprzez uchylone drzwi. Zanim doktor zdążył potwierdzić przyjęcie informacji, zniknęła.
Z ciężkim westchnieniem Joseph uniósł się zza biurka, odłożył czasopismo na półkę z książkami i wypił ostatni łyk kawy. Z wieszaka na drzwiach zdjął ołowiany fartuch i założył go na siebie.
O godzinie dziesiątej trzydzieści korytarz w oddziale rentgenologii przypominał Josephowi dzień targowy w Bloomingdale. Wszędzie było pełno ludzi: siedzieli na krzesłach, stali w kolejkach, kręcili się bez celu po korytarzu. Ich twarze wyrażały napięcie oczekiwania. Joseph poczuł nieprzezwyciężone uczucie nudy. Od czternastu lat robił to samo i dawno wyzbył się już wszelkich złudzeń. Każdy nowy dzień niczym się nie różnił od poprzednich. Nigdy nie działo się nic nadzwyczajnego. Sam nie wiedział, dlaczego już dawno nie rzucił tego wszystkiego.
Otwierając drzwi pokoju numer trzy próbował wyobrazić sobie, co mógłby robić, gdyby porzucił swoje dotychczasowe zajęcie. Niestety, nic określonego nie przychodziło mu do głowy.
Pokój numer trzy był największy spośród pięciu tak samo wyposażonych. Znajdował się tutaj najnowszy sprzęt, włącznie z zainstalowanymi ekranami do wyświetlania zdjęć.
Joseph wszedł do środka i zauważył pozostawione na stole zdjęcia rentgenowskie. Przecież ciągle powtarzał technikom, by je uprzątali. Jakby tego było mało, stwierdził, że w pokoju nie ma żadnego technika.
Krew uderzyła mu do głowy. W szpitalu obowiązywała zasada, że pacjent nie może przebywać sam w gabinecie. – Do diabła! – warknął pod nosem. Na stole rentgenowskim leżał pacjent przykryty białym prześcieradłem. Wyglądał na piętnaście lat, miał szeroką twarz i krótko przystrzyżone włosy. Jego ciemne oczy bacznie obserwowały Josepha. Obok stołu znajdowała się kroplówka, od której prowadziła znikająca pod prześcieradłem plastykowa rurka.
– Jak się masz? – powitał chłopca, przywołując na usta uśmiech mimo dręczącej go frustracji.
Pacjent nawet nie drgnął. Gdy Joseph brał kartę do ręki, spostrzegł, że kark chłopca był gruby i muskularny. Zauważył też, że chory wyglądał nienormalnie – miał wywrócone do góry oczy. Język częściowo widoczny w rozchylonych ustach był jakby spuchnięty.
– Tak, co my tutaj mamy? – odezwał się Joseph nieco zakłopotany. Chciał, żeby chłopiec coś powiedział lub przynajmniej odwrócił oczy. Spojrzał na kartę choroby i zaczął czytać:
"Sam Stevens, lat dwadzieścia dwa, muskularny biały mężczyzna, od czwartego roku życia z nieustalonych przyczyn zahamowany w rozwoju psychicznym. Przyjęty do szpitala w celu usunięcia wrodzonej wady serca, polegającej prawdopodobnie na wadzie przegrody…"
Drzwi do pokoju otworzyły się z hałasem i do środka wpadła Sally Marcheson z naręczem kaset. – Dzień dobry, doktorze Riggin – zawołała.
– Dlaczego pacjenta pozostawiono samego?
Sally zatrzymała się w miejscu przed aparaturą. – Samego? – zapytała.
– Samego – powtórzył z wyraźną irytacją.
– Gdzie jest Gloria? Ona miała…
– Na litość boską, Sally – krzyczał Joseph. – Pacjentów nie wolno pozostawiać samych. Czy nie rozumiesz tego?
Sally wzruszyła ramionami. – Minęło zaledwie piętnaście lub dwadzieścia minut…
– Co to są za zdjęcia? Co one tutaj robią?
– Nie mam pojęcia. Nie było ich tutaj, gdy wychodziłam. Szybko zaczęła porządkować zdjęcia i upychać je do koperty. Był to jakiś wieńcowy angiogram.