Zdaniem Thomasa Ballantine przedstawiał sobą hollywoodzki typ lekarza; miał bujną strzechę siwych włosów zaczesanych do tyłu i porytą zmarszczkami, opaloną, piękną twarz. Ogólny efekt psuły tylko zbyt wielkie uszy. Thomas miał wielką ochotę złapać za nie i mocno wytarmosić.
– Słuchaj, Thomas – odezwał się Ballantine – nie życzę sobie sprzeczek wokół tej sprawy. Musisz zrozumieć, że uniwersytet wywiera na mnie nacisk, byśmy więcej czasu w salach operacyjnych poświęcali dydaktyce. Zwłaszcza teraz, po tym artykule w "Time". Tego rodzaju reklama może się nam bardzo przydać. George ma rację mówiąc, że ty dysponujesz nieproporcjonalnie dużą ilością czasu w sali operacyjnej. Przepraszam cię bardzo, że mówimy o tym przy tego rodzaju okazji, ale…
– Ale co?
– Ty prowadzisz prywatną praktykę – zaznaczył Ballantine. – Jeśli zgodzisz się przejść na etat, mogę ci zagwarantować pełną profesurę i…
– Tytuł asystenta profesora kliniki w zupełności mi wystarcza – przerwał mu Thomas. Nagle wszystko stało się dla niego jasne. Nowy harmonogram był kolejną próbą wywarcia nacisku, żeby zrezygnował z prywatnej praktyki.
– Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że mój następca na stanowisku szefa oddziału kardiochirurgu musi być pracownikiem etatowym.
– Wobec tego rozumiem, że mam traktować to ograniczenie moich godzin w sali operacyjnej jako fakt dokonany? – zapytał Thomas, ignorując sugestię Ballantine'a.
– Przykro mi, Thomas, ale tak. Chyba że otrzymamy jeszcze jedną salę, ale to – jak ci wiadomo – nieprędko może nastąpić.
Thomas gwałtownie odwrócił się ku wyjściu.
– Rozumiem, że pomyślisz jeszcze o przejściu na etat – zawołał za nim Ballantine.
– Zastanowię się – odpowiedział już przy drzwiach Thomas, ale wiedział, że nie mówi prawdy.
Wyszedł z sali wykładowej i zbiegł po schodach na niższe piętro. Tutaj przystanął, zamknął oczy i trzymając się poręczy trząsł się jak w gorączce. Ale to trwało krótko. Po chwili wyprostował się, odzyskał panowanie nad sobą. Zawsze kierował się rozsądkiem i był przeciwny biurokratycznym wynaturzeniom. Między Ballantine'em a Shermanem musi istnieć jakieś tajemnicze porozumienie. Teraz już wiedział, o co im chodzi, nie był tylko pewien, czy wie wszystko. Prawdopodobnie chodzi nie tylko o zmianę w harmonogramie – nie mógł się wyzbyć niepokoju, że za tym kryje się jakaś gra.
Rozdział III
Cassi zawsze z lękiem zanurzała pasek testowy w swoim moczu. Nie dlatego, żeby te trochę cukru stanowiło jakiś wielki problem, zwłaszcza że zdarzało się tylko od czasu do czasu. Było to raczej sprawą emocji: jeśli był cukier, należało uważać na siebie; miało to znaczenie bardziej psychologiczne niż praktyczne.
Światło w szpitalnej toalecie było słabe, dlatego Cassi uchyliła nieco drzwi, żeby lepiej przyjrzeć się paskowi. Nie zmienił barwy. Po nieprzespanej nocy i owocowym jogurcie zamiast obiadu nie była zaskoczona stwierdzając niewielką obecność cukru. Była zadowolona, że ilość insuliny, którą sobie aplikowała, i dieta pozostawały w przybliżonej równowadze. Chociaż internista, doktor Malcolm Mcinery, wspominał coś o możliwości przejścia na stały doustny sposób przyjmowania insuliny, Cassi nie chciała o tym słyszeć. Nie miała ochoty zmieniać metody kuracji, która zdawała egzamin. Przyzwyczaiła się już do robienia sobie dwa razy dziennie zastrzyków: jednego przed śniadaniem, drugiego przed kolacją. Nie sprawiało jej to najmniejszego kłopotu.
Przymknęła prawe oko i przyjrzała się paskowi dokładnie. Odnosiła wrażenie, jakby patrzyła przez grube, przyćmione szkło. Kłopoty z okiem martwiły ją szczególnie, gdyż ślepoty obawiała się bardziej niż śmierci. O śmierci mogła zapomnieć, natomiast o możliwości utraty wzroku nie, gdyż pogarszający się stan lewego oka ciągle jej o tym przypominał. Wszystko stało się tak nagle. Pewnego dnia stwierdzono, że pękło jej naczyńko krwionośne i krew dostała się do ciała szklistego.
Myjąc ręce Cassi przyglądała się sobie uważnie w lustrze. Żarówka rzucała łagodne światło na twarz, przydając żywych kolorów jej cerze. Spojrzała na swój nos: był trochę za mały. Natomiast zewnętrzne kąciki oczu były nadto uniesione do góry, tak jakby zostały odciągnięte przez zaczesane do tyłu włosy. Cassi próbowała ocenić obiektywnie swoją urodę: czy rzeczywiście była taka atrakcyjna, jak to jej często mówiono? Nigdy nie uważała się za piękną. Sądziła, że choroba została wypisana wielkimi literami na jej twarzy i że każdy o niej wie i się nad nią lituje.
Nie zawsze tak było. Na studiach Cassi usiłowała zminimalizować rolę choroby w swoim życiu i nawet jej się to udawało. Choć nigdy nie zapominała o przyjmowaniu lekarstw i diecie, obie te sprawy traktowała jak inne codzienne obowiązki.
Inne podejście do jej choroby mieli zatroskani rodzice, zwłaszcza matka. Oboje uważali, że Cassi musi przestrzegać surowej dyscypliny w sposobie odżywiania i trybie życia.
Konflikt wybuchł przy okazji studenckiego balu.
Owego dnia Cassi wróciła z uczelni rozentuzjazmowana i podniecona. Bal miał się odbyć w najlepszym lokalu klubowym, a po nim uczestnicy mieli zjeść wspólne śniadanie na uczelni. Po śniadaniu cała grupa planowała wyjazd na resztę weekendu na wybrzeże do New Jersey.
Ku swojemu zaskoczeniu Cassi została zaproszona na bal przez Tima Bartholomew, jednego z najbardziej lubianych na uczelni studentów. Choć Tim wielokrotnie rozmawiał z Cassi – oboje spotykali się na wykładach fizyki – nigdy dotąd nigdzie jej nie zapraszał. Perspektywa pójścia na bal z bardzo atrakcyjnym chłopcem wywarła na Cassi ogromne wrażenie.
Szczęśliwa, najpierw podzieliła się dobrą wiadomością ze swoim ojcem. Ojciec, profesor geologii w Columbia University, człowiek raczej oschły, przyjął wiadomość bez entuzjazmu, choć widząc radość Cassi był raczej zadowolony. Matka za to zareagowała rygorystycznie. Wychodząc z kuchni oświadczyła, że Cassi może pójść na bał, ale na śniadanie powinna wrócić do domu.
– Na takich imprezach nie przygotowują potraw specjalnie dla cukrzyków – stwierdziła – a co się tyczy wyjazdu na wybrzeże, to sprawa jest wykluczona.
Nie spodziewając się takiej reakcji, Cassi nie wiedziała jak się zachować. Zaczęła gorzko płakać i tłumaczyć, że przecież zawsze pamięta o przyjęciu lekarstw, o diecie i że wobec tego matka nie powinna jej zabraniać udziału w całej imprezie.
Pani Cassidy była jednak nieugięta: oświadczyła, że ma na względzie wyłącznie jej dobro i Cassi wreszcie powinna sobie uświadomić oczywisty fakt, że nie jest zupełnie normalnym człowiekiem.
Cassi zaczęła krzyczeć, że czuje się najzupełniej normalna i że ma takie samo prawo do życia jak inne dziewczęta.
Matka objęła ją ramieniem i zaczęła tłumaczyć, że jest chora na nieuleczalną chorobę i im prędzej się z tym pogodzi, tym lepiej dla niej.
Cassandra uciekła do swojego pokoju zamykając za sobą drzwi i do końca dnia z nikim nie chciała rozmawiać. Następnego ranka oświadczyła matce, że zadzwoniła do Tima i powiedziała mu, że nie może pójść na bal, gdyż jest chora. Tim był mocno zawiedziony, ponieważ nie miał pojęcia o chorobie Cassi.
Przeglądając się w szpitalnym lustrze, Cassi wróciła myślami do rzeczywistości. Zastanawiała się, w jakim stopniu udało jej się poznać swoją chorobę. O, teraz wiedziała o niej bardzo wiele i w każdej chwili mogła cytować odpowiednie dane i liczby. Ale czy ta wiedza warta była jej poświęceń? Na to pytanie nie znalazła odpowiedzi. Spojrzała na znajdujące się w nieładzie włosy.
Wyjąwszy z nich wszystkie spinki i grzebienie, potrząsnęła energicznie głową. Bujne, piękne loki opadły na ramiona, otaczając twarz wspaniałą koroną. Sprawnym ruchem ręki odrzuciła je do tyłu. Gdy po chwili wyszła z łazienki, czuła się odświeżona i odprężona.
Drobiazgi, które wczoraj wieczorem przyniosła do szpitala łatwo zmieściły się w brezentowej torbie na ramię, mimo iż wcześniej włożyła do niej gruby plik odbitek artykułów prasowych na tematy medyczne. Chodziła z tą torbą już od czasów studenckich i mimo że była ona już trochę przybrudzona i mocno wytarta, nigdy się z nią nie rozstawała. Po obu jej stronach były przyklejone duże czerwone serca. Z okazji zakończenia studiów otrzymała w prezencie nową skórzaną torbę, ale wolała starą – teczka wydawała jej się zbyt pretensjonalna. Ponadto torba była bardziej pojemna.
Spojrzała na zegarek. Była piąta trzydzieści, o tej porze zwykle opuszczała szpital. W tym czasie Thomas przyjmował ostatnich pacjentów w swoim gabinecie.