Выбрать главу

– Co pan robi? – wydusił z siebie. Próbował krzyczeć, ale tamten natychmiast zakrył mu szczelnie usta dłonią.

W tym samym momencie ciałem Jeoffry'ego wstrząsnął pierwszy spazm: wygiął się na łóżku w hak, gałki oczne wywróciły mu się do góry, zapadając jednocześnie w głąb oczodołów. Po pierwszych drgawkach nastąpiły kolejne – cała ich seria, jak przy ataku padaczki. Pod miotanym konwulsjami ciałem zakołysało się gwałtownie łóżko. Intruz puścił ramię Jeoffry'ego i odciągnął łóżko, żeby nie stukało w ścianę, a następnie wyjrzał na korytarz: był pusty. Wymknął się z pokoju i zniknął za drzwiami wiodącymi na klatkę schodową.

Tymczasem Jeoffry zwijał się w konwulsjach. Jego serce najpierw zaczęło bić nieregularnie, potem przez kilka sekund drgało jeszcze spazmatycznie i wreszcie zatrzymało się. W ciągu kilku minut mózg Jeoffry'ego przestał funkcjonować. Przez pewien jeszcze czas jego ciałem wstrząsały słabnące już konwulsje.

Thomas miał wrażenie, że dopiero co zasnął, gdy został nagłe rozbudzony szarpnięciem za ramię.

Przewrócił się na wznak oszołomiony i otworzył szeroko oczy: pochylała się nad nim uśmiechnięta twarz pielęgniarki.

– Potrzebują pana w sali operacyjnej, doktorze.

– Zaraz tam będę – odparł niewyraźnie.

Poczekał chwilę, aż pielęgniarka wyjdzie z pokoju i zsunął nogi z łóżka. Przez kilka minut siedział nieruchomo usiłując oprzytomnieć. Czasem, myślał, spać zbyt krótko jest jeszcze gorzej niż w ogóle nie spać. W końcu wstał, przeciągnął się i powlókł do swojej szafki. Wydobył z niej deksedrynę i popił wodą z kranu. Następnie przebrał się w świeży, biały strój szpitalny, wkładając do kieszeni na piersi zapasową połówkę pigułki.

Zanim dotarł do sali operacyjnej, dzięki deksedrynie całkowicie rozjaśniło mu się w głowie. Najpierw miał zamiar od razu przygotować się do operacji, ale przede wszystkim postanowił dowiedzieć się, po co go wezwano.

Stażyści stali zakłopotani wokół znajdującego się w narkozie pacjenta, trzymając wciąż ręce w sterylnym polu. Scena była raczej niepokojąca.

– O co… – zaczął Thomas ochrypłym głosem; od chwili przebudzenia się powiedział zaledwie kilka słów do pielęgniarki. Przełknął ślinę. – O co chodzi?

– Pan miał całkowitą rację z tym krwiakiem osierdzia – rzekł z szacunkiem Peter. – Nóż przebił osierdzie i skaleczył serce. Nie ma krwawienia, ale zastanawiamy się, czy nie powinniśmy założyć szwów na ranę.

Thomas poprosił pielęgniarkę o podanie mu wysokiego stołka, który ustawił tuż za Peterem. Ze stołka lepiej było widać wnętrze otwartej klatki piersiowej. Peter wskazał ranę i odsunął się na bok.

Thomas odetchnął z ulgą – była nieznaczna, nie naruszyła żadnego większego naczynia krwionośnego.

– Radzę pozostawić to w spokoju – oznajmił. – Niewielkie korzyści, jakie możemy osiągnąć z założenia szwów, mogą okazać się niewarte powikłań, które mogą wystąpić.

– W porządku – oświadczył Peter.

– Proszę nie ruszać także osierdzia – ostrzegł Thomas – w ten sposób możemy uniknąć tamponady po operacji. W przypadku krwawienia będzie służyć jako miejsce sączenia.

W godzinę później Thomas znajdował się już w biurze. Czuł się nie najlepiej po zażyciu deksedryny. Jego myśli wciąż krążyły wokół podejrzanej obecności Ballantine'a i Shermana tej nocy w szpitalu. Było oczywiste, że chodzi tu o jakieś intrygi, które budziły w nim coraz większy niepokój. Pomyślał, że chyba nie będzie dziś mógł zasnąć, jeśli nie przyjmie jakiejś pigułki.

Rzadko zdarzało się, żeby jedna tabletka deksedryny mogła wprowadzić go w stan takiego napięcia, najwidoczniej jednak tym razem był bardzo wyczerpany. Wydobył z biurka następną pigułkę percodanu i połknął ją. Pomyślał, że rano może mieć trudności z przebudzeniem się, zadzwonił więc do Doris. Długo czekał, zanim podniosła słuchawkę. W wyobraźni odtwarzał sobie drogę, jaką musiała przebyć od łóżka do znajdującego się przy oknie telefonu. Powinna zainstalować sobie aparat tuż przy łóżku.

– Słuchaj – zwrócił się do Doris, gdy w końcu usłyszał jej głos w słuchawce – musisz przyjść do biura o szóstej trzydzieści.

– To przecież już za dwie godziny – usiłowała protestować.

– Chryste Panie – zawołał rozeźlony. – Nie musisz mi przypominać, która jest godzina. Sądzisz, że nie wiem? Ja wykonuję dziś trzy bypassy i zaczynam o siódmej trzydzieści. Chcę, żebyś tutaj była i obudziła mnie, gdybym zaspał.

Rzucił wściekły słuchawkę. – Przeklęta, samolubna suka – powiedział głośno, uderzając dłonią w poduszkę.

Rozdział VII

Cassi ocknęła się ze snu w ciemności. Było kilka minut po piątej. Budzik miał dzwonić dopiero za dwie godziny.

Przez chwilę leżała spokojnie nasłuchując. Początkowo sądziła, że obudził ją jakiś hałas, stopniowo jednak uprzytomniła sobie, iż impuls powodujący przebudzenie pochodził z jej wnętrza. Był to niemal klasyczny syndrom przeżywanej przez nią depresji.

Cassi przewróciła się na drugi bok i naciągnąwszy kołdrę na głowę próbowała jeszcze zasnąć, ale bezskutecznie. Sen nie wracał. Wstała z łóżka, mając pełną świadomość czekającego ją wyczerpującego dnia, zwłaszcza że Thomas przyjął – również w jej imieniu – zaproszenie na wieczór do Ballantine'ów.

W domu panował przejmujący chłód, Cassi trzęsła się wprost z zimna, dopóki nie zarzuciła na siebie szlafroka kąpielowego. W łazience włączyła kwarcowy grzejnik i weszła pod prysznic.

Stojąc pod strumieniem wody, przypomniała sobie przyczynę swojego przygnębienia: odkrycie percodanu i talwinu w biurku Thomasa. Patrycja z całą pewnością powiadomi syna, że ona znowu myszkowała w jego gabinecie. Thomas domyśli się, że szukała narkotyków.

Wycierając się ręcznikiem zastanawiała się, co powinna zrobić. Powiedzieć Thomasowi, że znalazła u niego narkotyki i odbyć z nim rozmowę? Czy obecność takich środków w jego biurku jest wystarczającym dowodem narkomanii? A może da się jakoś inaczej wyjaśnić tę sprawę? Co do tego Cassi miała zasadnicze wątpliwości, zwłaszcza że pamiętała o jego zwężonych źrenicach. Chyba więc jednak Thomas przyjmuje percodan i talwin. Nie wiedziała tylko w jakich ilościach, nie miała więc pojęcia, jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo.

W tej sytuacji powinna poszukać czyjejś pomocy. Ale nie wiedziała, kto mógłby jej pomóc. Z całą pewnością nie Patrycja; gdyby zaś zwróciła się do kogokolwiek z dyrekcji szpitala, mogłaby zrujnować karierę Thomasa. Cassi omal nie rozpłakała się z rozpaczy. Znajdowała się w sytuacji, z której nie widziała wyjścia. Cokolwiek by uczyniła – wszystko mogło się skończyć źle. Stawka była wysoka: w grę wchodziła przyszłość jej małżeństwa z Thomasem.

Z najwyższym trudem skończyła się ubierać i wyjechała do szpitala.

Ledwie zdążyła usiąść za biurkiem, uchyliły się drzwi jej pokoju i Joan wsunęła głowę do środka.

– Czujesz się dzisiaj lepiej? – zapytała pogodnie.

– Nie – odparła Cassi zmęczonym, cichym głosem.

Joan nie miała wątpliwości: stan, w jakim znajdowała się Cassi, był gorszy niż poprzedniego popołudnia. Nieproszona weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Cassi nie miała siły się sprzeciwić.

– Znasz chyba stare przysłowie o chorym doktorze – rzekła Joan: – "Ten kto nalega, aby sam się leczył, ma go za głupiego pacjenta". Można to równie dobrze zastosować do sfery życia uczuciowego. Nie wyglądasz dobrze, moja droga. Przyszłam, żeby cię przeprosić za to, co wczoraj powiedziałam, ale teraz nabieram przekonania, że miałam rację. Co się z tobą dzieje?

Cassi zastygła w milczeniu. Rozległo się pukanie do drzwi.

Joan wyjrzała na korytarz i stanęła oko w oko z zapłakaną Maureen Kavenaugh.

– Przepraszam bardzo, ale doktor Cassidy jest w tej chwili zajęta. Zanim Maureen zdążyła się odezwać, zamknęła drzwi.

– Usiądź teraz, Cassi – zwróciła się do przyjaciółki stanowczym tonem.

Cassi usiadła. Konieczność podporządkowania się była tym, co odpowiadało stanowi jej ducha.

– Świetnie – powiedziała Joan. – A teraz posłuchaj, co ci powiem. Wiem, że bardzo przeżywasz kłopoty z okiem. Ale chyba chodzi o coś więcej.

Cassi miała okazję jeszcze raz przekonać się, jak łatwo rozwiązuje język umiejętnie prowadzona przez psychiatrę rozmowa. Joan budziła w niej zaufanie – co do tego nie miała najmniejszej wątpliwości. Cassi mogła być pewna jej dyskrecji. A jednocześnie czuła wielką potrzebę podzielenia się z kimś swoimi zmartwieniami – konieczność zrozumienia i wsparcia.