Выбрать главу

– Sądzę, że Thomas przyjmuje narkotyki – powiedziała Cassi tak cicho, że Joan ledwo ją usłyszała. Ani jeden mięsień nie drgnął w jej twarzy.

– Co za narkotyki? – zapytała.

– Deksedrynę, percodan i talwin – przynajmniej o tych trzech wiem na pewno.

– Talwin jest dość popularny wśród lekarzy – stwierdziła Joan. – Jak często je przyjmuje?

– Nie wiem. W każdym bądź razie jego praca nie cierpi na tym w najmniejszym stopniu. Jak zwykle pracuje bardzo dużo.

– No, no… – kręciła głową Joan. – Czy Thomas zdaje sobie sprawę z tego, że wiesz o jego słabości?

– Wie, że podejrzewam go o deksedrynę. Nie ma pojęcia, że wiem również o pozostałych – przynajmniej tak było do niedawna. – Cassi sądziła, że Patrycja nie zdążyła uprzedzić Thomasa o jej ostatniej wizycie w jego gabinecie.

– Istnieje delikatne określenie tego rodzaju przypadłości – "lekarz upośledzony" – powiedziała Joan. – Niestety, tacy lekarze nie są u nas rzadkim zjawiskiem. Być może powinnaś coś niecoś przeczytać na ten temat: w literaturze medycznej pisze się o tym sporo, chociaż sami lekarze niechętnie zabierają głos w tej sprawie. Dam ci trochę wycinków prasowych. Powiedz mi jeszcze, czy w zachowaniu się Thomasa nastąpiły jakieś istotne zmiany – na przykład czy wprawia w zakłopotanie innych swoim sposobem bycia lub też nie zjawia się na umówione spotkania?

– Nic podobnego – oświadczyła Cassi. – Jak już powiedziałam, Thomas pracuje więcej niż kiedykolwiek przedtem. Przyznaje jednak, że obecnie czerpie z tego co robi mniej przyjemności niż dawniej. I chyba ostatnio przejawia mniej tolerancji.

– Tolerancji wobec czego?

– Wobec wszystkiego. Wobec ludzi, wobec mnie. Nawet wobec swojej matki, która mieszka z nami.

Joan wzniosła do góry oczy. Niewiele tu mogła pomóc.

– Nie jest tak źle – zauważyła Cassi.

– Też tak sądzę – cynicznie stwierdziła Joan.

W ciągu kilku następnych minut obie kobiety obserwowały się wzajemnie, zachowując milczenie.

Wreszcie, jakby od niechcenia, Joan zapytała: – Jak wygląda wasze współżycie małżeńskie?

– Co masz na myśli? – Cassi odparła wymijająco.

Joan odchrząknęła. – Bardzo często lekarze używający narkotyków cierpią przejściowo na impotencję i nawiązują stosunki pozamałżeńskie.

– Thomas nie ma czasu na pozamałżeńskie stosunki – bez wahania zaprotestowała Cassi.

Joan skinęła ze zrozumieniem głową: Thomas wcale nie wyglądał na "lekarza upośledzonego".

– Wiesz, Cassi – zauważyła Joan – twoje spostrzeżenia o nadmiernej pracowitości Thomasa i o tym, że czerpie niewiele przyjemności z pracy, są ze sobą trochę sprzeczne. Wielu chirurgów cechuje narcyzm, co odbija się na ich stosunku do otoczenia.

Cassi nie odpowiedziała; uwaga Joan nie była pozbawiona sensu.

– W porządku, to jest sprawa do przemyślenia – rzekła Joan. – To, że sukces Thomasa może stać się problemem, jest nawet bardzo interesujące. Mężczyźni o narcystycznej postawie zwykle dobrze funkcjonują w określonych układach – zwłaszcza w warunkach zawodowej rywalizacji.

– Thomas stwierdził, że nie ma tutaj z kim rywalizować – odparła Cassi.

W tym momencie zadzwonił telefon. Sposób, w jaki Cassi podniosła słuchawkę, świadczył, że jest już mniej przygnębiona. Dzwonił Robert Seibert.

Rozmowa trwała krótko. Po jej zakończeniu Cassi oznajmiła Joan, że Robert jest w siódmym niebie, ponieważ natrafił na kolejny przypadek SSD.

– To wspaniale – sarkastycznie stwierdziła Joan. – Jeśli masz zamiar zaprosić mnie na sekcję zwłok, to bardzo ci dziękuję, ale nie skorzystam.

Cassi roześmiała się. – Nie, ja też się na nią nie wybieram. Od samego rana jestem umówiona z pacjentami, ale mam się spotkać z Robertem przy obiedzie i porozmawiać o wynikach. – W tym momencie spojrzała na zegarek. – Och! Już jestem spóźniona na odprawę.

Odprawa przebiegała sprawnie. W nocy nic szczególnego się nie zdarzyło, nie przyjęto nowych pacjentów. Dyżurni stażyści mogli spać spokojnie przez okrągłe dziewięć godzin, co pozostali przyjęli z zazdrością. Cassi poruszyła sprawę siostry Maureen Kavenaugh; wszyscy byli zgodni, że Cassi powinna zachęcić Maureen do nawiązania osobistego kontaktu z siostrą. Zgodnie orzekli, że warto podjąć ryzyko wciągnięcia siostry pacjentki do procesu leczenia.

Cassi poinformowała także zespół o wyraźnej poprawie stanu pułkownika Bentwortha oraz o jego próbach pozyskania jej sobie. Jacob Levine uznał obie te okoliczności za nader interesujące, lecz jednocześnie przestrzegł Cassi przed wysnuwaniem z nich pochopnych wniosków.

– Pamiętaj, że ludzie z pogranicza bywają nieobliczalni – powiedział zdejmując z nosa okulary i wymachując nimi.

Odprawa zakończyła się wcześniej niż zwykle, gdyż wyczerpano rutynowe tematy. Cassi nie przyjęła zaproszenia na kawę, bo nie chciała się spóźnić na rozmowę z pułkownikiem Bentworthem. Gdy wróciła do biura, czekał już na nią przed drzwiami.

– Dzień dobry – przywitała go jak potrafiła najpogodniej, otwierając drzwi biura.

Pułkownik w milczeniu wszedł za nią do pokoju i usiadł. Cassi umyślnie zajęła miejsce za biurkiem. Nie wiadomo dlaczego obecność pułkownika pozbawiała ją zawodowej pewności siebie, szczególnie gdy patrzył na nią przenikliwie niebieskimi oczami, które przypominały jej oczy Thomasa. Były tak samo zadziwiająco turkusowe.

Bentworth – podobnie jak ostatnim razem – wcale nie wyglądał na pacjenta. Był nienagannie ubrany i roztaczał wokół siebie władczą atmosferę. O tym, że jest to ta sama osoba, którą Cassi przyjęła do szpitala przed kilkoma tygodniami, świadczyły jedynie oparzenia na przedramieniu.

– Nie wiem, jak zacząć – odezwał się Bentworth.

– Niech pan zacznie od tego, dlaczego zmienił pan swoje zapatrywania na rozmowę ze mną. Do tej pory nie chciał pan brać udziału w indywidualnej terapii.

– Mam być szczery?

– Chyba tak będzie najlepiej.

– Powiem więc prosto z mostu: chodzi mi o przepustkę na weekend.

– Decyzja o przepustce podejmowana jest przez grupę. Terapia grupowa była obecnie głównym środkiem stosowanym wobec Bentwortha.

– To prawda – odparł pułkownik – ale te cholerne sukinsyny nie zgadzają się. Wiem o tym, że pani ma prawo nie brać pod uwagę ich decyzji.

– A dlaczego miałabym zignorować ludzi, którzy pana znają najlepiej?

– Oni mnie wcale nie znają! – zawołał Bentworth, uderzając dłonią w stół.

Cassi drgnęła przestraszona, ale zachowała spokój. – Taki sposób zachowania z pewnością panu nie pomoże – oświadczyła.

– Jezu Chryste! – zawołał Bentworth zrywając się na nogi. Zaczął przemierzać pokój wielkimi krokami w tę i z powrotem. Gdy Cassi nie zareagowała, rzucił się z powrotem na krzesło. Widać było pulsującą tętniczkę na jego skroni.

– Czasami myślę, że najlepiej byłoby się poddać – stwierdził.

– Dlaczego pańska grupa uważa, że nie powinien pan otrzymać przepustki? – zapytała Cassi. Nie miała najmniejszego zamiaru uwierzyć teatralnym gestom.

– Nie wiem – odparł pułkownik.

– Nawet nie domyśla się pan?

– Nie lubią mnie. Czy to nie wystarcza? To są skończone ofermy. Inteligenci, pożal się Boże.

– Czyżby ich pan nienawidził?

– Tak, nienawidzę ich wszystkich.

– To są ludzie podobni do pana i mają podobne problemy. Bentworth nie od razu odpowiedział, a Cassi tymczasem usiłowała sobie przypomnieć, czego się dowiedziała z lektury o leczeniu ludzi z pogranicza. Rzeczywistość była bardziej skomplikowana, niż najlepsza nawet teoria. Z podręczników wiedziała, że to ona – jako lekarz – powinna odgrywać "konstruktywną" rolę w procesie leczenia, ale w tej chwili nie miała pojęcia, co to ma oznaczać.

– Paradoksalne jest to, że ich potrzebuję, choć jednocześnie nienawidzę – Bentworth potrząsnął przy tym głową, jakby był speszony tym, co mówi. – Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale ja nie lubię być sam – nie ma dla mnie nic gorszego niż samotność. Gdy jestem sam, muszę pić, a alkohol mnie oszołamia. Nic na to nie poradzę.

– Co się wtedy dzieje? – zapytała Cassi.

– Wtedy zawsze otrzymuję jakąś propozycję. To reguła. Jakiś goguś mnie spostrzega i domyśla się, że jestem pedałem, więc podchodzi i zaczyna rozmowę. Wszystko kończy się tak, że biję gościa na miazgę. Umiem robić użytek ze swoich rąk – jedyna rzecz, której się nauczyłem w wojsku.