– Nie rozumiem jednak, dlaczego ci to tak bardzo przeszkadza, dlaczego sam nie miałbyś w tym uczestniczyć? – zapytała Patrycja.
– Mamo, przecież tu chodzi o małe, opóźnione w rozwoju dzieci, poza tym Ballantine chce zatrudnić na pełnym etacie dziecięcego kardiochirurga.
– Chyba tobie nie powinno to w niczym zaszkodzić.
– Ależ tak, mamo – krzyczał Thomas – to musi mi zaszkodzić, gdyż będę musiał ograniczyć swój czas w sali operacyjnej. – Thomas czuł, że jego wściekłość nasila się. – Moi pacjenci będą musieli albo bardzo długo czekać na operację, albo poszukać sobie innego chirurga.
– Z pewnością twoi pacjenci zawsze będą mieli pierwszeństwo, mój drogi.
– Mamo, ty nic a nic nie rozumiesz – jęknął Thomas, usiłując zachować spokój. – Szpital wcale nie dba o to, że ja operuję pacjentów, którzy nie tylko mają szansę na przeżycie, ale również będą przydatni społeczeństwu. Dla Ballantine'a najważniejsza jest dobra reputacja szpitala jako ośrodka kształcącego kadry medyczne i dla niej gotów jest limitować mój czas w sali operacyjnej. I tu jest sedno sprawy. Żeby nie dopuścić do tego, powinienem zostać szefem oddziału kardiochirurgu.
– Jeszcze jednego nie rozumiem – rzekła Patrycja. – Jeśli oni nie chcą ci iść na rękę, to dlaczego nie miałbyś odejść do innego szpitala? No i czemu wreszcie nie usiądziesz i nie skończysz kolacji?
– Ja nie mogę odejść do innego szpitala – krzyczał Thomas.
– Thomas, uspokój się!
– Chirurgia serca to sprawa całego zespołu. Czy tego nie rozumiesz? – Thomas rzucił swoją serwetkę na talerz z nie dojedzoną kolacją.
– Zawsze wyprowadzasz mnie z równowagi! – krzyczał. – Przyjeżdżam do domu, żeby zaznać trochę spokoju, a ty mnie denerwujesz! – Wypadł jak burza z jadalni, pozostawiając matkę w stanie niepewności, co też takiego powiedziała, że syn tak bardzo się zdenerwował.
Już na korytarzu do uszu Thomasa dotarł szum wzburzonego morza. Fale muszą mieć od półtora do dwóch metrów wysokości. Thomas lubił ten szum – przypominał mu dzieciństwo.
Zapaliwszy światło w pokoju Cassi rozejrzał się naokoło. Białe meble stwarzały chłodną, nieprzytulną atmosferę. Był niezadowolony ze sposobu urządzenia tego pokoju: mimo koronkowych zasłon i kwiecistych poduszek było w nim coś nieprzyjemnego.
Po krótkiej chwili przeszedł do swojego gabinetu. Trzęsącymi się rękami odszukał percodan. Przez moment zastanawiał się, czy nie wrócić do miasta, do Doris. Wnet jednak percodan zaczął działać, Thomas poczuł się spokojniejszy i zamiast wyprawić się z ciepłego domu w lodowatą noc, nalał sobie whisky.
Rozdział XIII
Cassi miała nadzieję, że rychło przyzwyczai się do światełka okulisty, ale badanie zawsze sprawiało jej przykrość. Minęło już pięć dni od operacji oka i jeśli nie brać pod uwagę śpiączki poinsulinowej, proces leczenia pooperacyjnego można było uznać za nadzwyczaj pomyślny. Każdego dnia doktor Obermeyer przychodził do niej, oglądał chore oko i oświadczał, że wszystko jest w porządku. Dzisiaj, w dniu wypisu ze szpitala, Cassi przyszła do gabinetu Obermeyera na ostatnią "gruntowną" – jak doktor sam określił – kontrolę.
– Wszystko w porządku, Cassi – rzekł lekarz. – Naczynie krwionośne, które nam sprawiło tyle kłopotu, już nie krwawi. Wzrok poprawił się radykalnie. Chciałbym jeszcze poddać cię badaniom fluorosceinowym, w przyszłości będziesz może potrzebowała leczenia laserem. Na razie wszystko jest w porządku i możemy cię wypisać.
Aczkolwiek Cassi nie miała pojęcia na czym polega leczenie laserem, jednak nie było to w stanie zakłócić jej radości. Była głęboko przekonana, że wszystkie obawy związane z Thomasem były płodem jej nadmiernie pobudzonej wyobraźni, i że nieporozumienia między nimi zostały w znacznej części zawinione przez nią. Teraz pragnęła jak najszybciej wrócić do domu i uporządkować swoje małżeństwo.
Mimo iż mogła sama, bez niczyjej pomocy, poruszać się i chodzić, drogę powrotną do swojego pokoju musiała odbyć na wózku, popychanym przez salową w zielonym kitlu. Posługaczka miała już około siedemdziesiątki i strasznie przy tym sapała z wysiłku. Nie było jednak rady – Cassi musiała się zgodzić na tę podróż w wózku, choć ją to bardzo żenowało.
Spakowała się, usiadła obok łóżka i czekała cierpliwie na formalny wypis. Tego dnia Thomas odwołał swoje przyjęcia w biurze po to, by zabrać ją do domu między pierwszą a drugą. Przez cały czas leczenia pooperacyjnego otaczał ją troskliwą opieką. Mimo nawału pracy odwiedzał ją po kilka razy dziennie, często jedli obiad razem ze współmieszkankami Cassi, które były oczarowane jej mężem. Mówił ciągle o przygotowaniach do urlopu; po wypisaniu Cassi ze szpitala mieli niezwłocznie, z błogosławieństwem doktora Obermeyera, wyjechać na półtora tygodnia.
Myśl o wspólnym urlopie była dla Cassi źródłem niezwykłej radości. Z wyjątkiem spędzonego w Europie miesiąca miodowego, podczas którego Thomas operował i miał wykłady w Niemczech, nigdy nie byli ze sobą razem nawet przez kilka dni. Cassi czekała teraz na ten urlop, jak dziecko na święta Bożego Narodzenia.
Nawet doktor Ballantine odwiedził Cassi w jej pokoju. Przedawkowanie insuliny bardzo go zaniepokoiło; zastanawiał się, czy nie czuje się za to odpowiedzialny, mając na względzie ich rozmowy o Thomasie. Kiedy jednak próbowała poruszyć ten temat, nie podjął go.
Ale przede wszystkim Thomasowi zawdzięczała to, że pobyt w szpitalu upłynął jej w miarę przyjemnie. W ciągu ostatnich pięciu dni był tak miły, że Cassi mogła z nim rozmawiać nawet o Robercie. Zapytała kiedyś, czy rzeczywiście spotkała go w nocy w pokoju Roberta, czy też się jej tylko przyśniło. Thomas roześmiał się i potwierdził, że istotnie znalazł ją tam tej nocy przed jej operacją. Wyglądała na bardzo oszołomioną lekami i zachowywała się tak, jakby nie bardzo wiedziała, co robi.
Cassi odetchnęła, że nie wszystko tamtej nocy było halucynacjami. Wciąż jednak nie potrafiła sobie wytłumaczyć niektórych niejasnych wspomnień, zrodzonych – jak sądziła – na gruncie rozbudzonej w czasie choroby wyobraźni, zwłaszcza odkąd Joan zwróciła jej uwagę na potęgę podświadomości.
– Nareszcie mam wszystko w komplecie – zawołała panna Stevens, wpadając do pokoju Cassi. – Tutaj są lekarstwa dla pani, tutaj – krople do zapuszczania w ciągu dnia, a tu maść do smarowania na noc. Przyniosłam także trochę opatrunków na oko. Czy może ma pani jeszcze jakieś pytania?
– Żadnych – odparła Cassi, podnosząc się do wyjścia.
Było dopiero kilka minut po jedenastej, gdy Cassi zniosła swoją walizkę na dół do hallu i zostawiła ją w informacji. Musiała czekać na Thomasa jeszcze przeszło dwie godziny, postanowiła więc w tym czasie wpaść na patologię. Nie miała ochoty rozmawiać z Thomasem o materiałach SSD, a była ich bardzo ciekawa.
Na dziewiątym piętrze skierowała się wprost do pokoju Roberta, który – jak się okazało – należał już do kogoś innego. Na drzwiach błyszczała metalowa tabliczka z nazwiskiem nowego lokatora: "Doktor Percey Frazer". Cassi delikatnie zastukała – w odpowiedzi na zaproszenie weszła do środka.
Pokój przedstawiał diametralnie inny obraz. Wszędzie walały się stosy książek, czasopism medycznych i slajdów mikroskopowych. Podłoga była zaśmiecona zmiętymi kartkami papieru. Z tym tłem harmonizował wygląd samego doktora, który miał długie, nie uczesane włosy i rozwichrzoną brodę.
– Czym mogę pani służyć? – zapytał, dostrzegając negatywną reakcję Cassi na ten niezwykły bałagan. Głos miał obojętny, bezbarwny.
– Robert Seibert był moim przyjacielem – zaczęła Cassi.
– Ach tak – odezwał się Frazer, przechylając się do tyłu i zakładając ręce na tył głowy. – Taka tragedia.
– Czy pan przypadkowo wie może coś o jego notatkach? – zapytała. – Pracowałam razem z nim nad pewnym tematem. Chciałabym zobaczyć te papiery.
– Nie mam najmniejszego pojęcia. Kiedy otrzymałem ten pokój, był już wysprzątany. Radzę pani zwrócić się do szefa oddziału, doktora…