– Jest to różnica, której do dziś żałuję – zażartował Jerry.
– Chodźmy już – zaproponował Robert. – Zarezerwowałem dla nas jedną z sal prosektorium.
Robert wyszedł pierwszy, za nim podążyła Joan. Jerry przyłączył się do Cassi.
– Nie zgadniesz, kogo miałem przyjemność oglądać w akcji minionej nocy – rzekł Jerry, gdy oboje szli wzdłuż stołu z mikroskopami.
– Nawet nie próbuję – odparła Cassi, oczekując kiepskiego żartu.
– Twojego małżonka! Doktora Thomasa Kingsley'a.
– Naprawdę? A co ty robiłeś w sali operacyjnej? – zapytała.
– Nawet tam nie zaglądałem – odpowiedział Jerry. – Byłem na piętrze pooperacyjnym, gdzie usiłowałem dokonać reanimacji pacjenta znajdującego się teraz w prosektorium. Twój małżonek pojawił się na sygnał "kod". Byłem wprost zszokowany. Nigdy przedtem nie widziałem takiego zdecydowania w działaniu ze skalpelem. Rozciął pierś facetowi i przeprowadził masaż na otwartym sercu po prostu na łóżku. Czułem się oszołomiony. Powiedz mi, czy twój małżonek zachowuje się w równie imponujący sposób w domowych warunkach?
Cassi rzuciła mu ostre spojrzenie. Gdyby zapytał o to ktoś inny, nie Jerry, z pewnością by coś odpaliła. Ale przecież usłyszała tylko to, czego oczekiwała: kiepski żart. Po co więc robić problem? Puściła pytanie mimo uszu.
Nie zwracając uwagi na brak reakcji Cassi, Jerry ciągnął: – Tym, co wywarło na mnie największe wrażenie, było nie sprawne otwarcie skalpelem piersi zmarłego, ale decyzja, żeby to uczynić w pierwszej kolejności. Przecież jej skutki były już nieodwracalne. Nie wyobrażam sobie, jak można podjąć tak łatwo takie ryzyko. Ja często nie mogę się zdecydować czy zaaplikować pacjentowi antybiotyki.
– Chirurdzy przywykli do podejmowania tego rodzaju decyzji – odparła Cassi. – To dla nich chleb powszedni – w pewnym sensie sprawia im to satysfakcję.
– Satysfakcję? – z niedowierzaniem powtórzył Jerry. – Chociaż trudno w to uwierzyć, chyba jednak masz rację – inaczej nie mielibyśmy chirurgów. Być może największa różnica między internistą a chirurgiem polega na tym, że ten ostatni posiada umiejętność podejmowania nieodwracalnych decyzji.
Po wejściu do prosektorium Robert założył czarny gumowy fartuch i takież rękawice. Pozostali skupili się wokół leżących na stole, z wciąż jeszcze otwartą ogromną raną piersi, zwłok. Brzegi rany już nieco pociemniały i zaczęły zasychać. Jeśli nie brać pod uwagę sterczącej z ust rurki dotchawicznej, twarz zmarłego wyglądała spokojnie i pogodnie, oczy były zamknięte.
– Stawiam dziesięć do jednego, że to był zator płucny – z przekonaniem oświadczył Jerry.
– Nie dałbym więcej niż jednego dolara za tę diagnozę – odparł Robert, regulując wysokość zwisającego z sufitu mikrofonu przy pomocy nożnego pedału. – Sam mówiłeś, że pacjent był początkowo siny. Nie przypuszczam, żebyśmy stwierdzili zator. Jeśli nie myli mnie moje przeczucie, to nic nie znajdziemy.
Prowadząc badanie, Robert dyktował do mikrofonu: "Jest to dobrze zbudowany i dobrze odżywiony mężczyzna rasy białej, waży około siedemdziesięciu dwóch kilogramów, mierzy metr siedemdziesiąt osiem centymetrów. Lat czterdzieści dwa…".
Joan nie słuchała tego, co mówił Robert, lecz przyglądała się Cassi, która spokojnie piła kawę. Na samą myśl o tym, żeby zrobić to samo, Joan poczuła mdłości.
– Czy wszyscy inni zmarli wyglądali podobnie? – zapytała usiłując nie patrzeć w stronę stołu, przy którym Robert przygotowywał się do sekcji, gromadząc odpowiednie skalpele, nożyce i piłki do cięcia kości.
Cassi potrząsnęła przecząco głową. – Nie. Niektórzy z nich mieli sinicę, jak ten tutaj. Inni wyglądali na zmarłych w wyniku zatrzymania krążenia, jeszcze inni jakby zginęli w przebiegu niewydolności oddychania albo drgawek.
Robert naciął skórę zaczynając wysoko od ramion w stronę otwartej już klatki piersiowej, rysując w ten sposób na zwłokach jakby wielką literę "Y". Do uszu Joan dochodził zgrzyt ostrza na wewnętrznych strukturach kostnych.
– Czy operacje zostały należycie przeprowadzone? – zapytała Joan. Przymknęła oczy, słysząc trzask łamanych żeber.
– Zmarli przeszli operację serca, choć niekoniecznie z tego samego powodu. Sprawdziliśmy anestezję, czas perfuzji, czy stosowano hipotermię. Wszystko było w porządku. I to właśnie powoduje naszą frustrację.
– Rozumiem, ale dlaczego usiłujecie wszystkie te przypadki skojarzyć z sobą?
– Pytanie nie pozbawione racji – odparła Cassi. – To, o co pytasz, ma swoje źródło w mentalności patologa. Jeśli patolog dokonał sekcji zwłok i nie znalazł przyczyny zgonu, jest z siebie niezadowolony. Jeśli ma do czynienia z całą serią podobnych przypadków, czuje się wytrącony z równowagi. Żeby ją odzyskać, musi rozwiązać zagadkę.
Mimo woli Joan spojrzała na stół. Zwłoki Bruce'a Wilkinsona leżały jak gigantyczna otwarta książka, której kartki odkrywały lekarzowi tajemnice ludzkiego ciała. Joan poczuła zawrót głowy.
– Rozwiązanie tej zagadki jest konieczne – ciągnęła Cassi nieświadoma stanu, w jakim się znajdowała Joan. – Dzięki niemu można będzie uniknąć podobnych przypadków w przyszłości. W tej chwili natomiast mamy do czynienia z alarmującym trendem. Jeśli wcześniej ofiarami byli pacjenci w wieku mocno zaawansowanym i z bardzo złym stanem zdrowia – najczęściej pozostawali w stanie śpiączki – to ostatnio są nimi ludzie znacznie młodsi, z reguły poniżej pięćdziesiątki, oraz znacznie zdrowsi, tak jak to ma miejsce w przypadku Wilkinsona. – Joan, co z tobą? – Cassi w końcu spostrzegła, że jej przyjaciółka jest bliska omdlenia.
– Pozwól, że poczekam na zewnątrz sali – powiedziała Joan. Odwróciła się i skierowała ku wyjściu, ale Cassi chwyciła ją za ramię.
– Czujesz się niedobrze? – zapytała.
– Nic mi nie jest – odpowiedziała Joan. – Muszę tylko usiąść. – Szybko wybiegła z sali.
Cassi chciała również wyjść, ale Robert ją zatrzymał, żeby coś pokazać. Wskazał palcem siniak na powierzchni serca. – Co myślisz o tym? – zapytał.
– To prawdopodobnie skutek prób reanimacji – odrzekła.
– Przynajmniej w tym się zgadzamy – stwierdził Robert i ponownie skierował uwagę na system oddechowy i krtań. Zręcznie otworzył drogi oddechowe. – Żadnej przeszkody w oddychaniu. Gdyby była, wiedzielibyśmy przynajmniej, skąd się wzięła sinica.
Chrząkając znacząco, Jerry wtrącił: – A więc pozostaje tylko zator płucny. Byłem tego pewien.
– To był kiepski zakład – stwierdził Robert kręcąc głową. Starannie obejrzał główne naczynia krwionośne w płucach i samo serce.
– Pomosty naczyniowe są wszyte prawidłowo – stwierdził i cofnął się nieco, żeby Cassi i Jerry mogli też zobaczyć.
Biorąc do ręki skalpel, zwrócił się do Jerry'ego: – Teraz, doktorze Donovan, lepiej zrobisz wykładając pieniądze na stół. – Następnie pochylił się i otworzył arterie płucne. Żadnych skrzepów. Z kolei otworzył prawy przedsionek serca: ani śladu krzepnięcia krwi. W końcu przystąpił do otwarcia żyły głównej: napięcie wzrosło, gdy nóż zagłębił się w naczynia, te jednak również okazały się czyste. Nie mogło być mowy o zatorze.
– Klops! – zawołał Jerry ze złością.
– Jesteś mi winien dziesięć dolarów – oświadczył spokojnie Robert.
– Co, u diabła, mogło wyprawić faceta na tamten świat? – dziwił się Jerry.
– Nie sądzę, żeby udało się nam to ustalić – odrzekł Robert. – Po prostu mamy do czynienia z osiemnastym tego rodzaju przypadkiem.
– Uważam, że przyczyna zgonu delikwenta tkwi w jego głowie – oznajmiła Cassi.
– W jaki sposób doszłaś do takiego wniosku? – zapytał Jerry.
– Jeśli pacjent był rzeczywiście siny – tłumaczyła Cassi – a nam nie udało się ustalić żadnej przyczyny w cyrkulacji krwi i w oddychaniu, to przyczyna zgonu znajduje się w mózgu. Pacjent przestał oddychać, ale serce wciąż pompowało odtlenowaną krew. Stąd się wzięła sinica.
– Znacie stare lekarskie porzekadło? – zapytał Jerry. – Patolodzy wiedzą wszystko i robią wszystko, tyle że za późno.
– Nie pamiętasz najwidoczniej pierwszej części tego powiedzenia – zauważyła Cassi – więc ci ją przypomnę: chirurdzy nic nie wiedzą, ale robią wszystko, interniści wiedzą wszystko, ale nie robią nic. Dopiero potem jest mowa o patologach.
– A co z psychiatrami? – zapytał Robert.
– To proste: psychiatrzy nic nie wiedzą i nic nie robią! – roześmiał się Jerry.