Andrzej Drzewiński
Zabawa W Strzelanego
CZŁOWIEKIEM JESTEM…
Światło w tym pomieszczeniu miało za za danie tylko rozjaśniać ciemności. Żaden z mężczyzn nie widział dokładnie twarzy drugiego.
– Sądzę, że ta karta personalna będzie odpowiadać pańskim wymaganiom – rzekł niższy, wyciągając ze schowka białą tekturkę.
Tamten nie odezwał się ani słowem, tylko stanął pod lampą.
– Tomasz Jonge: wiek (28 lat), wzrost (182 cm), waga (75 kg), stan cywilny (kawaler), inteligencja (120 ren), wykształcenie (wyższe politechniczne, inż. budowlany), zamiłowania (kibic sportowy, tenis, literatura), polityka (brak czynnego zaangażowania, tendencje lewicujące), służba wojskowa (kurs półroczny w oddziałach desantowych, zwolniony po stwierdzeniu astmy), życie intymne (nieregularne, brak stałej partnerki)…
Człowiek jeszcze chwilę studiował kartę, by w końcu krzywiąc twarz w namiastce uśmiechu, rzec:
– Zgoda!
Mniejszy z ukontentowania aż zatarł ręce, co nie przeszkodziło mu naturalnie pochwycić zgrabnie zwitka banknotów Gdy drzwi zamknęły się za wychodzącym, począł liczyć papierki.
Był czwartek i jak co tydzień wracałem do domu dobrze po godzinie dziesiątej. Zamknąłem drzwi wyjściowe automatycznie szukając wyłącznika. Był tam gdzie zawsze, ale mimo kilkakrotnego naciskania, światło nie zapaliło się. Wzruszyłem ramionami, tłumiąc atawistyczny lęk przed ciemnością. Idąc już na górę zastanawiałem się, czy w bocznych korytarzach mógłby się ktoś czaić. Mieszkam na czwartym piętrze i, biorąc pod uwagę brak windy, miałem trochę czasu na rozmyślania.
Przyznaję, że lubię się emocjonować wytworami własnej wyobraźni i będąc na trzecim piętrze miałem okazję upewnić się, jak daleko życie wyprzedza nawet najśmielsze oczekiwania. Przekonał mnie o tym dwumetrowy facet, który z zadziwiającą wprawą wynurzył się z cienia i chwycił mnie w pół. Zrobił to tak sprytnie, że ręce miałem unieruchomione na wysokości łokcia. Jego obezwładniający uścisk, jak i fakt, że uprzednio nawet jednym dźwiękiem nie zdradził swojej obecności, wskazywał na dobrego fachowca.
A ja? No cóż, zrobiłem jedyną rzecz, jaką mogłem zrobić. Z całej siły nadepnąłem tam, gdzie spodziewałem się znaleźć jego stopę. Jęk upewnił mnie, że się nie pomyliłem. Niestety – nie drgnął ani o cal, tak że zacząłem powątpiewać w to, co wypisują w samouczkach technik obronnych. Dalsze moje rozmyślania przerwał bufor lokomotywy, która wyjechała z ciemnego korytarza. Trafił dokładnie w miejsce, które zyskało nazwę splotu słonecznego. Gdy otwierałem usta do bezdźwięcznego krzyku, lokomotywa, która okazała się drugim dwumetrowym facetem przycisnęła mi do twarzy tampon z zimną cieczą. Można mi wierzyć bądź nie, ale mimo iż wiedziałem, że nie powinienem teraz oddychać, uczyniłem to. Rzeczywiście, zgodnie z opisami, plamy, które ujrzałem przed omdleniem, były okrągłe i czerwone.
Pierwszą myślą, która się pojawiła, było stwierdzenie, że jest mi miękko i niewygodnie. To chwilowe rozkojarzenie zaraz ustąpiło miejsca mdłościom i odrętwieniu. Dopiero po chwili zorientowałem się, że leżę w ciemnościach, mając oczy już otwarte. Przejechałem kilkakrotnie dłonią po podłodze, wyręczając w zamiataniu dozorcę, zanim pewniej mogłem się oprzeć na rękach. Chwilę się zastanowiłem i wyciągając wnioski sięgnąłem do kieszeni. Wnioski okazały się słuszne, gdyż kieszeń była pusta. Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać. Bandziory zrobiły tak piękny napad, a musiały się zadowolić nędzną dwudziestką, gdyż prawie wszystkie wolne pieniądze wpłaciłem rano do banku. Chociaż, znając swojego pecha, wcale bym się nie zdziwił, jeśliby bank również okradziono. Snując takie niewesołe myśli, wstałem i lekko zgięty podkuśtykałem piętro wyżej. Na klatce schodowej cały czas wręcz dzwoniła cisza nie przerywana, o dziwo, żadnymi głosami mieszkańców, że nie wspomnę o wiecznie ryczących telewizorach. Klucze, które zawsze noszę w lewej kieszeni spodni, znalazłem w prawej kieszeni marynarki. Nie zastanawiając się nad tym otworzyłem zamek drzwi. Światło w przedpokoju dodało mi otuchy. Zamknąłem drzwi i opierając się o żeberka kaloryfera, spojrzałem na zegarek.
Najwyraźniej miałem na dzisiaj przewidzianą dużą dawkę emocji, gdyż było na nim kwadrans po czwartej. Zanim wykręciłem numer „zegarynki", zdążyłem sobie pogratulować faktu posiadania taniego czasomierza, który nie wzbudził pożądania w bandziorach. Mówiąca z taśmy pa nienka, mógłbym przysiąc, że miała zaspany głos, gdy dukała: czwarta dwadzieścia, czwarta dwadzieścia… Zastanawiając się, przysiadłem na krześle. Wyglądało, że ponad pięć godzin leżałem nieprzytomny na klatce, a nikt z lokatorów nie zwrócił na mnie uwagi, Było to o tyle dziwne, że niezauważenie mnie przez kogoś, kto przechodził korytarzem było fizyczną niemożliwością, gdyż stanowiłem wypukłość stanowczo przewyższającą wysokość przeciętnego stopnia schodów. Poza tym, znając większość sąsiadów, mógłbym zaręczyć, że każdy z nich, najpierw wszelkimi dostępnymi środkami, nie wyłączając syreny strażackiej i kastanietów raczej przywołałby na klatkę resztę współmieszkańców niż udzielił mi pomocy. Chociaż, może trochę przesadzam, gdyż sądzę, że po pół godzinie przyglądania się mojej osobie, ktoś z widzów wezwałby jednak pogotowie i policję. Po przeanalizowaniu tej myśli stwierdziłem, że najrozsądniejszą rzeczą, jaką zrobię będzie pójście spać. Ścieląc tapczan upewniłem się, że z mieszkania nic nie zginęło. A mogło, gdyż klucze w ubraniu były przekładane przez tych osobników.
– Może nie chciało im się wchodzić wyżej – pomyślałem w chwili, gdy zasypiałem.
Następne dwa dni minęły spokojnie. Nawet nie złożyłem meldunku w komisariacie, wychodząc z założenia, że co najwyżej dadzą mi do oglądania z setkę zakazanych fizjonomii. Ja zaś o moich napastnikach wiedziałem tylko tyle, że są płci męskiej. Naturalnie, jeśli prawdziwe jest założenie, że dwumetrowe kobiety nie czają się po klatkach schodowych.
Dzień trzeci był niedzielą. Chyba na przekór cotygodniowemu lenistwu, jakie nachodziło mnie w ten dzień, postanowiłem zrobić w domu małe porządki. Po stwierdzeniu, że pastowanie podłogi i odkurzanie książek napawają mnie szczerą niechęcią, postanowiłem naprawić oberwany kilka dni temu karnisz. Ze śrubokrętem w zębach wdrapałem się na parapet Kiedy przykręciłem śrubę i miałem zamiar przypiąć zasłonę do oberwanej „żabki", przypomniałem sobie, mam nietypowy parapet. Stolarz, który go montował musiał przepadać za secesją, gdyż deska po bokach miała zaokrąglone i ucięte końce. Nic więc dziwnego, że na jednym z nich obsunęła się moja stopa. Jako że pokój nie przejawiał anomalii grawitacyjnej, zupełnie prawidłowo zwaliłem się na podłogę. Próbowałem jeszcze chwycić się klamki, ale zaskoczony uczyniłem to ręką, w której dzierżyłem śrubokręt. Podłoga nie okazała się tak solidną, na jaką wyglądała, gdyż kilka klepek wyskoczyło z parkietu pod moim ciężarem…
Klnąc na czym świat stoi, rozmasowywałem sobie stłuczony bok i nie tylko. Mimochodem zdziwiłem się, że sąsiedzi z dołu nie reagują na rumor, którego byłem sprawcą. Co prawda istniała możliwość, że w czasie upadku urwał się im żyrandol i pogrzebał całą rodzinę, ale miałem nadzieję, że się mylę. Wymyślając podobne niedorzeczności, obserwowałem z poziomu podłogi coś, co dyndało na prawej ramie okiennej Zapominając o stłuczeniach wstałem, aby się temu przyjrzeć z bliska. Była to śrubka, a konkretniej jej fragment wiszący na dwóch cienkich drucikach. Rzut oka wzdłuż framugi wyjaśnił wszystko. Spadając ze śrubokrętem w ręce przejechałem nim po drewnie, świadczyła o ty długa, biała rysa i wyrwałem śrubkę.