Zbierał myśli. Wszystko wskazywało na to, że jest uwięziony w klatce, skutecznie, odgradzającej od wszystkich instrumentów i pomieszczeń. Na myśl o tym. serce poczęło bić mocniej.
Poczuł wielkie zmęczenie i oparł się plecami o przeszkodę. Apatycznym wzrokiem patrzył na pusty monitor, poprzez pozornie nie zmienioną salę. Wokół leżała cisza, okonturowana biciem Jego serca. Wzrok osunął się na leżący obok fotela dyktafon. Gdy mu się przyglądał, musiał zrobić krok do przodu, gdyż wydawało się, że owa ściana ciśnie na jego plecy. Ułamek sekundy później zrozumiał, że to nie jest bynajmniej złudzenie. Wyprostował się i chyba tylko dzięki temu, że wciąż obserwował dyktafon, rzucił się w jego stronę. Nie pomylił się. Tamta ściana również była ruchoma i wystawał z niej tylko rożek aparatu, nic więcej. Najdelikatniej jak tylko mógł, wpił się paznokciami w jego powierzchnię i z wyszczerzonymi zębami przeciągnął aparat do siebie. Pieczołowicie ściskając go w dłoni odszedł na środek pomieszczenia i włączył zapis. Od tej pory już wszystkie dźwięki miały się zarejestrować.
Później chciał sprawdzić z jaką prędkością posuwają się ściany, ale okazało się to niemożliwe. Poruszały się nierytnaicznie, raz przyspieszając, raz zwalniając, jakby świadomie drocząc się z człowiekiem. Ale ruch był na tyle szybki, że groził Janowi zmiażdżeniem jeszcze przed wejściem w skok, do którego brakowało prawie piętnastu minut Zegar pracowicie ukazywał kolejne sekundy, dając mu cień nadziei.
Uczono go kiedyś, że w sytuacji krańcowo stresowej należy za wszelką cenę uspokoić własne nerwy, najlepiej przez głęboką koncentrację. Dlatego też położył się na podłodze z rozkrzyżowanymi rękami i zamknął oczy. Jego nogi, a z przeciwnej strony głowa miały go poinformować, jak wiele zostało miejsca. Mimo iż starał się o niczym nie myśleć, ciągle miętosił te same myśli.
– Czy zdążę? Przecież tak mało mi brakuje.
Aby stworzyć pozorne wrażenie czyjejś obecności zaczął mówić do dyktafonu. Mówił o sprawach obojętnych, aby nie powiedzieć banalnych, znajdując w tym swoisty kurek bezpieczeństwa dla rozedrganego umysłu. Nieświadom tego, momentami wręcz krzyczał, mówiąc ciągle o czymś zwykłym i codziennym. Jedno było pewne. Człowiek doprowadzony do takiego rozbicia nerwowego, już nigdy nie będzie takim, jakim był kiedyś i dlatego Jan już nigdy nie będzie kosmonautą. Ale dla niego nie miało to teraz żadnego znaczenia, gdyż zawsze gdy człowiek przekroczy pewien próg odporności. stara się najpierw za wszelką cenę opanować sytuację, nie zważając na nic innego.
Spodziewał się, że dotknięcie barier będzie zrazu lekkie, wręcz niezauważalne, przechodzące później w mocny nacisk. Zawiódł się. Uderzenie było tak silne, że wyglądało na celowe. Zamroczony i przerażony zerwał się na równe nogi świadom, że tak szybki ruch jest wyrokiem Mimo iż zaklinał się, że tego nie zrobi, spojrzał na zegar. Brakowało pięciu minut. Wystarczyłoby trzysta razy powiedzieć „tik, tak" w odpowiednim tempie i byłby wolny. Obiegł swoją klatkę wokół, waląc kułakami w zakrzepłe powietrze. Jak dzikie zwierzę począł się miotać pośrodku sali, której wszystkie przedmioty zaczęły mu się wydawać obce i niezrozumiałe, gdyż były wolne. Pozostał metr kwadratowy i dwie minuty. Przeczucie, które obiecywało uwolnienie po wejściu w skok i koniec koszmarów, wyzwalało w nim resztki energii. Bez tego dawno by zrezygnował, poddając się losowi. Już nie mógł się obrócić. Lampy sufitu świeciły normalnym, jasnym światłem. Wyjąc z bezsilności odpychał bezskutecznie niewidzialną prasę, która zbliżając się również po bokach, poczęła krępować ramiona. Zaczął się dusić, bardziej z napięcia niż braku tlenu. Tkwiąc zaklinowany pomiędzy szybami powietrza, sięgnął na tors i wyjął z wiszącego dyktafonu płytkę chryzotową. Wierząc, że uchroni ją w swoim żołądku przed zniszczeniem, połknął zapis na trzydzieści sekund przed wejściem w skok. Później już tylko krzyczał.
Koniec jest taki
W trzy doby po powrocie „Nocy", Jan Stasiak zmarł nie odzyskawszy przytomności. Po przeszło dwumiesięcznych przygotowaniach wysłano do mgławicy NGC 6992 wyprawę złożoną z trzech statków, każdy po dziesięć osób załogi Pomimo kilkutygodniowych poszukiwań, nie znaleziono śladów czyjejkolwiek obecności. Wspominany w relacji satelita okazał się być idealnie martwym. Nigdzie nie znaleziono opisywanej kolumny, bądź zwłok Karla Homesa. Po powrocie wyprawy sprawę odłożono do archiwum. Najbliższa wyprawa w ten obszar jest planowana za dwadzieścia lat.
NIEŚMIERTELNY
Poranki mają to do siebie, że obdarzają mnie podłym nastrojem. Jest to regułą do tego stopnia, że nigdy nie zrywam się z łóżka zaraz po przebudzeniu, tylko leżę w nim co najmniej przez parę minut i staram się przekonać siebie, że świat nie jest wcale takt zły. Dobrze, jeśli uda mi się przy tym przypomnieć argumenty, którymi poprawiałem samopoczucie dnia poprzedniego. Niestety – nie zawsze mi się to udaje i jedynym ratunkiem jest nowe, niespodziewane, zaskakujące zdarzenie.
Tak było właśnie tym razem. Ktoś zadzwonił do drzwi wejściowych. Odetchnąłem głębiej, wyskoczyłem z łóżka, jedną ręką łapiąc szlafrok, a drugą otwierając okno i pobiegłem ku warczącemu dzwonkowi. Człowiek za drzwiami sięgał mi dosłownie do pępka. W każdym razie na tej wysokości ujrzałem jego siwe włosy i niewielkie przekrwione oczka.
– Mam list od pana prezesa – powiedział i wyciągnął dłoń z kopertą.
– Z banku? – spytałem odruchowo, odczytując adres nadawcy.
Człowieczek chyba miał kłopoty ze słuchem, gdyż radośnie krzyknął.
– Tak, tak. Z samego National Bank! Patrzyłem na niego z dezaprobatą, lecz nawet nie uniósł głowy.
– Czy mam dać odpowiedź?
Pokręcił przecząco głową i dalej obserwował z upodobaniem mój szlafrok. Najwyraźniej czegoś oczekiwał. Zrozumiałem. Chowając list do kieszeni cofnąłem się do pokoju i wyniosłem mu parę groszy. Jakby z pogardą schował je do portmonetki i ukłonił się, konsekwentnie nie unosząc głowy. Poszedł.
W liście pan prezes prosił w zawiłych meandrach słówek, abym zjawił się u niego dzisiaj lub w najbliższych dniach, gdyż ma w swoim banku pewien przeznaczony dla mnie depozyt. Dodawał, że zawsze można go zastać w gabinecie około godziny jedenastej.
Przyznaję, że nawet cień skojarzenia nie pojawił się w mojej głowie, kiedy przeczytałem słowo depozyt. Nie znałem nikogo, kto mógłby zostawić dla mnie coś wartościowego, zaś sam w ostatnim czasie cierpiałem na tak chroniczny brak gotówki, że nie mógłbym obdarować siebie, nawet w stanie skrajnego upojenia alkoholowego. Rozczochrałem dramatycznym ruchem włosy i zerkając na zegarek postanowiłem stawić czoła zagadce. Z głębokim przekonaniem, że porządek zrobię po powrocie, poszedłem się umyć. Na biurku, zaraz przy drzwiach prowadzących do łazienki, leżały kartki z ostatnio tworzonymi przeze mnie opowiadaniami.