Выбрать главу

– Nie dają nam pozwolenia na lądowanie – powiedział i rozejrzał się po przedziale.

Rozległy się głosy oburzenia, wyzwiska i parę komentarzy, z których zrozumiałem jedno. Wszyscy pasażerowie byli porywaczami Dobrze chociaż, że zawczasu umówili się, pomyślałem, ale byłby cyrk, gdyby każdy chciał lecieć gdzie indziej.

– Nie można lądować?

– Zablokowali pas samochodami.

– To lądujmy na trawie.

– Coś ty, w nocy, żebyśmy skapotowali?!

– Dalej lecieć się nie da?

– Mamy za mało paliwa. Muszą nam go tutaj zatankować, przecież taki mieliśmy plan.

Tego typu uwagi padały pod adresem smagłego mężczyzny, prawdopodobnie przywódcy. Uniósł rękę.

– Zamknijcie się. Trzeba przekonać lotnisko, że nie żartujemy.

Tłum zamruczał z aprobatą, a smagły podszedł do trzymanej przez zbira dziewczyny i ujął ją pod brodą.

– Myślę, że szkoda będzie spora – zaśmiał się. – Idę ich poinformować, że jeśli nie zwolnią pasa, to wyrzucimy ją z samolotu.

Zachichotał obrzydliwie. Dziewczyna pisnęła i zwisła bezwładnie w podtrzymujących ją łapach. Bandziory najpierw umilkli, ale po chwili zwierzęce instynkty wzięły górę i idący w stronę kabiny pilotów smagły ponaglany był chrapliwymi okrzykami. Znowu wyjrzałem przez okienko i dostrzegłem te same światła co parę minut wcześniej. Najwyraźniej krążyliśmy. Ciekawe było, dlaczego do tej pory nikt nie zwrócił na mnie uwagi Możliwe, że miejsce, które kupiłem należało do jakiegoś bandziora i jeszcze nie zauważono pomyłki. Szum głosów świadczył o powrocie szefa,

– Nie zgodzili się – wycedził. – Dokładnie za trzy minuty będziemy przelatywać nad budynkami lotniska.

Odwrócił się do drugiej stewardessy. Nie zauważyłem jej do tej pory, gdyż stała za kotarą. Trzeba przyznać, że miała wszystko na miejscu i to bez wzglądu na to, z której strony się patrzyło.

– Klucz do awaryjnego otwierania drzwi! – ryknął.

Zobaczyłem przeczący ruch głowy i uderzenie pięścią. To draństwo bić tak ładną dziewczynę. Uniosłem się w fotelu.

– Klucz!

Otworzyła szafkę i podała coś smagłemu. Zerknął okiem na drzwi samolotu i zadowolonym gestem kazał podnieść nieprzytomną stewardessę.

– Nie! – wrzasnąłem na cały samolot – Nie pozwalam!

Można wierzyć, bądź nie, ale dopiero w tej chwili przypomniałem sobie, że jestem nieśmiertelny.

– A ty co? – spytał smagły. ONZ reprezentujesz?

Wzruszyłem ramionami.

– Ja do was nie należę. Kupiłem bilet przed samym odlotem.

Smagły wycelował palec w jakiegoś typa z przodu.

– Sprawdź na liście kto miał mieć to miejsce.

Gość otworzył teczkę i unikając wzroku wściekłego szefa wydusił.

– Miejsce 85 miał Steller, ten rzeźnik.

– Siedzi od dwóch dni – odpowiedział ktoś z tłumu.

Smagły stracił prawo do tej nazwy, gdyż oblał się soczystą czerwienią.

– Dlaczego ja o tym nic nie wiem? I co to za kretyn zwolnił miejsce?

Coś tam gadali, przekonywali się i w końcu wyszło na jaw, że to żona rzeźnika musiała zwrócić bilet jak ostatnia idiotka. Podobno byłą skąpa do przesady. Poczekałem, aż to ustalą i sam wrzasnąłem:

– Mnie wyrzućcie! Nie ją! Tym razem cisza była kamienna. Szef podrzucał w roztargnieniu granat

– A co ci się tak spieszy, kochany? – spytał przebiegle świdrując mnie oczyma.

– Mam raka!

Ucieszył się, jakbym Bóg wie co powiedział. Chyba rzeczywiście podejrzewał, że jestem agentem policji, zdolnym do samodzielnych lotów.

– Jeśli się zapraszasz – powiedział i kazał otwierać drzwi…

Zaprowadzono mnie do przejścia ciągle grożąc bronią, tak jakby nie mieściło im się w głowach, że ktoś może skoczyć sam, z własnej woli. Prowadzący mnie osobnicy wyglądali na takich, co to za pięć dolców każdemu poderżną gardło od ucha do ucha, a jak się ich poprosi, to może i za darmo.

Patrząc jak szarpią zabezpieczeniami, zacząłem się niepokoić co będzie jeśli okaże się, że lecimy na zbyt dużej wysokości. Właściwie to wiedziałem co będzie. Podciśnienie wyciągnie parę osób na zewnątrz. Ktoś, kiedyś mi opowiadał jak wyssało z odrzutowca faceta przez otwór wielkości dwóch dłoni. Podobno po tym wyczynie zmienił się nie do poznania.

Tym razem pilot krążył nisko i powoli, tak że po otwarciu drzwi zaczęło tylko głośno świszczeć. Pęd powietrza nie pozwalał im się rozewrzeć nad oścież. Smagły zerknął na zegarek i mruknął, że mam jeszcze piętnaście sekund. Kiedy minęły, dwóch rosłych niedowiarków chwyciło mnie pod rarmona i z siłą godną pozazdroszczenia cisnęło w szczelinę. Jeszcze nad głową zawyły przelatujące śmigła, ale już otoczyła mnie cisza i spokój. Przypominając przeczytane wiadomości o spadochroniarstwie rozłożyłem jak najszerzej ręce i nogi, dzięki czemu przestałem koziołkować. Tak jak przy spadku z okna, nie czułem pędu powietrza. Światła pode mną zastygły tak jakbym zawisł między niebem a ziemią. Wystarczyłoby zamknąć oczy, a człowiek usnąłby momentalnie. Uśmiechnąłem się z rozrzewnieniem. Raptem horyzont skoczył ku mnie i z lodowatym spokojem stwierdziłem, że spadam na duży oświetlony budynek. Pokręciłem głową na boki i upewniłem się, że to dworzec lotniczy. Przed nim, w świetle lamp stało kilka samolotów odrzutowych. Ich sylwetki rosły w zastraszającym tempie. Wyglądało na to, że pikuję prosto na dach tarasu widokowego. Przed samym zderzeniem przymknąłem oczy. Łomot przeszedł moje oczekiwania. W chmurze pyłu, z kilkunastoma kilogramami betonu pod plecami wylądowałem na czymś szklanym. Trzaskowi zawtórowały kobiece piski. Coś bulgotało. Delikatnie rozwarłem powieki.

Leżałem w szczątkach dużego kontuaru pośród rozgniecionych sałatek, śledzi i plasterków żółtego sera. Spod nóg ciekły strużki czerwonego wina. Trzaskówi zawtórowały kobiece piski. Coś bulgotało Delikatnie rozwarłem powieki.

– Niech się pani nie boi – powiedziałem i zaraz umilkłem, gdyż barmanka przewróciła i osunęła się na podłogę.

Próbowałem ją podtrzymać, ale ręce utytłane w majonezie nie na wiele się zdały.

Jak łatwo się domyślić, znajdowałem się w barze. Nie było tu nikogo, ale powywracane krzesła i rozpłaszczone na szybie twarze świadczyły, że konsumenci musieli salwować się nagłą ucieczką. Obok jednego ze stolików spostrzegłem nawet kule inwalidzkie. Czyżby cudowne ozdrowienie? – pomyślałem. Coś sypało mi się na głowę. Był to tynk ze sporej dziury, jaką wybiłem w suficie. Miała ze dwa metry średnicy.