Spiker był zdenerwowany. Co chwilę poprawiał sobie kołnierzyk. Jego okulary najwyraźniej były zapocone.
– „A więc jeszcze raz powtarzam, zażyjcie pigułki. Po nich odchodzi się szybko, bez cienia bólu. Nie powtarzajmy historii mamutów!" – dodał ni w pięć, ni w dziewięć.
– Potem podniósł rękę do ust i coś szybko przełknął. Jana poderwało. Ale już po chwili wiedział, że tam za szklaną szybką ten człowiek jest martwy. Ekran powlekł się szarością.
Druga godzina
Skrzypnęło krzesło. Odwrócił się, za nim siedziała Beata.
– Słyszałaś, co mówił? – spytał.
Skinęła potakująco. Po drgających kącikach ust widać było, że ledwo wstrzymuje się od płaczu.
– U nas będzie wtedy piąta rano? – spytała. Bał się tego pytania, ale musiał jej odpowiedzieć.
– Tak jak obliczyłem, stanie to się na parę minut przed świtem – odpowiedział nerwowo przygryzając wargę.
– A więc, to był nasz ostatni dzień? – rzuciła, sam nie wiedział do kogo.
Milczał. Podszedł do niej i wziął głowę w dłonie. Palce delikatnie przesuwały się po włosach. Przytuliła się mocno; za mocno. Uniósł jej głowę. Łzy ściekały po policzkach i ginęły gdzieś w załamaniu brody.
– Nie płacz maleńka – powiedział cicho – przecież my tego nie zrobimy. Umówiliśmy się. Prawda?
Skinęła głową i próbowała się uśmiechnąć. Schylił się i musnął jej policzek, a potem pocałował.
– Poczekaj, coś ci pokażę – powiedział, idąc w kierunku regału z książkami.
Chwilę szukał, a potem wyciągnął grube tomisko. Opierając je na kolanie, uśmiechnął się porozumiewawczo. Już nie płakała. W końcu najwidoczniej znalazł to co chciał, gdyż założył miejsce palcem i usiadł obok. Patrzyła z wyczekiwaniem.
– Wyobraź sobie, że to co nas spotyka, już kiedyś się zdarzyło – zaczął tonem, jakim opowiada się bajki. – Znalazłem taki fragment w „Dialogach" Platona. Posłuchaj, i sama oceń.
Skandując, zaczął czytać: … Pisma nasze mówią, jak wielką niegdyś państwo wasze złamało potęgę… Szła z zewnątrz, z Morza Atlantyckiego. Wtedy to morze tam było dostępne dla okrętów. Bo miało wyspę przed wejściem, które wy nazywacie Slupami Heraklesa… Ci, którzy wtedy podróżowali, mieli z niej przejście do innych wysp. A z wysp była droga do calego lądu, leżącego naprzeciw, który ogranicza tamto prawdziwe morze… Otóż na tej wyspie, na Atlantydzie,
wstało wielkie i podziwu godne mocarstwo pod rządami królów, władające nad całą wyspą i częściami lądu stałego… później przyszły straszne trzęsienia ziemi i potopy i nadszedł jeden dzień i jedno noc okropna… wyspa Atlantyda tak samo zanurzyła się pod powierzchnią morza i zniknęła… – skończył.
– Więc jednak to nie wygubiło całej ludzkości? – spytała szeptem.
– A jak myślisz? – odpowiedział, uśmiechając się.
– To dobrze, to bardzo dobrze – mówiła – a więc mamy szansę. Mamy… Jak dobrze, że ty tu jesteś.
Przytulili się do siebie i patrzyli na migocące na niebie gwiazdy A on jej opowiadał o Platonie Atlantydzie i cały czas myślał o tym, że nie mają żadnej szansy.
Trzecia godzina
Zegar wybił północ. Jan patrzył na drzwi, za którymi zniknęła Beata. Poszła do kuchni, aby zrobić herbatę. Wiedział, że się bała, ale jednocześnie wyczuwał, że go kocha. Tak jak on ją. Miłość – dziwne uczucie. Przez nie postanowili być ze sobą do końca. Ale jakiego? Nie chciał, aby cierpiała. Jeszcze raz spojrzał odruchowo na kieszonkę koszuli. Widać było w niej plastykowy rożek małej torebeczki. Torebeczki z białą, krystaliczną substancją. Nie! Co za głupie myśli go nachodzą!
Za oknem rozległ się wrzask. Gwałtownie wstał, przewracając fotel wyjrzał na dół. Na asfalcie widać było małą rozrzuconą sylwetkę, podobną do rozdeptanej biedronki. Ten jak widać wolał bardziej manifestacyjnie zakończyć życie. Jeszcze raz przejechał wzrokiem w dół po elewacji – jedenaście pięter. Rozejrzał się, prawie wszystkie okna były oświetlone, a tam po prawej stronie, zza gmachu poczty widać byłe łunę.
– Kto to? – usłyszał, gdy ktoś nagle mu zakrył oczy dłońmi.
Dla powagi chwilę się zastanowił.
– Ty – rzekł.
– Zgadłeś – powiedziała Beata dając mu pstryczka w nos – chodź, coś zjemy.
Na stole stała taca z kanapkami i dymiące filiżanki z herbatą. Mocną herbatą, taką jaka oboje najbardziej lubili.
Czwarta godzina
Myślał długo i ciężko myślał. Z zazdrością patrzył na Beatę. Spała z głową na jego kolanach. Jeden pantofel spadł jej i leżał na dywanie. Cicho oddychała. Lekko gładził jej włosy. Przeniósł wzrok wyżej. Stół z niedojedzoną kolacją w ciemnościach nabrał monstrualnych kształtów. Jego długi cień, od smugi światła z okna, sięgał aż do przeciwległego kąta pokoju. Cisza. Czyżby inni już…? Domy nadal były oświetlone. Oni jednak woleli siedzieć po ciemku. W kącie sennie buczał telewizor. Nadal nic się nie pojawiało na ekranie. Czyżby nie mieli już spikerów? A może uznali, że wszystko się dopełniło?
Popatrzył na nią. Nie mógł pozwolić, aby cierpiała. Lecz jak on może zrobić jej coś złego? Musi, bo ją kocha. Musi? Tak, dla jej dobra. Przysunął szklankę z Wodą. Z kieszonki ostrożnie, aby jej nie zbudzić, wyjął torebeczkę i wyciągnął szew. Proszek szybko się rozpuścił. Podniósł dłoń ze szklanką i popatrzył pod światło. Woda lekko falowała, szyderczo wydłużając obraz Księżyca. A więc, tak to wszystko się skończy. Sprężył się w sobie i delikatnie postukał ją w ramię. Beata otworzyła oczy.
– Masz wypij – powiedział – dobrze ci to zrobi.
– Co to jest? – wychrypiała, mrużąc oczy od światła Księżyca.
– Lemoniada – powiedział krótko, gdyż wiedział, że przy następnym słowie nie wytrzyma.
– Dobrze, jak chcesz – szepnęła, biorąc szklankę.
Uniosła się na łokciu i opierając głowę o jego ramię przechyliła szklankę do ust. Jan zamknął oczy. Dopiero, gdy usłyszał stukot, rozwarł powieki. Tamci mieli rację, to działało błyskawicznie. Jej ręka opadła i huśtała się rytmicznie nad podłogą. Szklanka wypuszczona z rozwartych palców potoczyła się pod otwarte drzwi balkonu. Jeszcze chwilę się kiwała, aby potem znieruchomieć. Jan patrzył w skupieniu, jakby poza nią już nic go nie interesowało.