– Ukradł samochód?! – spytałem z podziwem.
Z przodu dobiegł tylko cichy śmiech.
– Potem zdjął z ciebie mokre ubranie i założył łupki. W bagażniku były koce i swetry. Właściciel tego wozu chyba prowadzi sklep.
– Gdzie jedziemy?
Tym razem Cobb pośpieszył z odpowiedzią.
– Według mapy za parę kilometrów będzie miasteczko, przez które biegnie linia kolejowa do portu Dawind. Możliwe, że się rozdzielimy.
– Dlaczego?
– Może jeszcze nie wiedzą o naszym zniknięciu, ale to kwestia najbliższych godzin. Będą szukać dwóch mężczyzn i kobiety. Jeśli będziemy podróżować osobno, utrudnimy im zadanie. Poza tym łatwiej będzie się przedrzeć przez obławę.
– Nie pomyślałem o tym. Jechaliśmy w milczeniu.
– Sądzisz, że znajdą resztki kutra?
– Z pewnością. Wystarczy, że się rozjaśni.
Mają przecież ciężkie helikoptery transportowe na każdą pogodę.
Po bokach wyskoczyły domy miasteczka. Puste ściany z zasuniętymi żaluzjami sklepów. W takich mieścinach bez kłopotu znajduje się dworzec kolejowy. Już po paru minutach zatrzymaliśmy się na opustoszałym parkingu.
Zostałem sam w wozie, a oni poszli sprawdzić rozkład. Starając się nie urazić nogi wyjrzałem przez szybę. Był już świt. Właśnie gaszono neon nad wejściem. Obok muru szedł ktoś w mundurze. Wcisnąłem się głębiej w siedzenie, ale człowiek stanął na tle nieba i dojrzałem, że to kolejarz. Odetchnąłem z ulgą.
– Jola ma pociąg za godzinę – powiedział Cobb, wracając sam z dworca.
– To ona jedzie?
– Tak będzie najlepiej. Prosiłem ją, aby została już na dworcu.
– Coś ty, Roland?! Uspokoił mnie gestem ręki.
– Uwierz mi, tak będzie lepiej. Ty nie możesz jechać, a ona sama nie poradziłaby z tobą. Miał rację.
– Powiedziałem jej, aby starała się dostać do redakcji „Obserwatora". Jeśli tam departament ma wtyki, to ma je wszędzie.
Ruszyliśmy…
Piętnaście kilometrów za miasteczkiem skręciliśmy w boczną drogę. Cobb twierdził na podstawie mapy, że odległość jest taka sama, a mniej będziemy się rzucać w oczy z naszym kradzionym wozem. Po dziesięciu kilometrach samochód zakrztusił się, przejechał rozpędem paręnaście metrów i stanął.
– Gówno – powiedział Cobb, gdy uniósł się znad maski. – Ten grat ma do niczego paliwomierz. Bak jest suchy jak pieprz.
Znów musiałem włożyć zimne i ciężkie teraz jak ołów spodnie. Deszcz już nie padał, ale trawa, na której Cobb mnie posadził była wciąż mokra. Sapiąc wepchnął samochód w gęstsze zarośla. Odszedł parę metrów i najwyraźniej zadowolony z dzieła chwycił mnie za ramię.
– Widać dym – pokazywał na odległe o paręset metrów drzewa. – Chyba ktoś tam mieszka.
– Hopla, mój intelektualisto! – zawołał unosząc mnie w górę.
Trzymając się jego szyi pomyślałem, że głupio wygląda facet niosący drugiego na rękach.
W niewielkim domu o brudnych ścianach zastaliśmy chudego, o szczurowatej twarzy człowieka i jego żonę, korpulentną blondynkę.
– Dzień dobry – przywitał ich grzecznie Cobb, sadzając mnie na ławce. – Mieliśmy wypadek kilka kilometrów wcześniej. Za szybko jechaliśmy, czy jest u państwa telefon?
Człowiek pokręcił głową i chyba tylko ja dostrzegłem przelotny wyraz zadowolenia na twarzy Cobba.
– Po południu mój mąż wybiera się do miasta. Mógłby tam panów odwieźć – kobieta uśmiechnęła się odsłaniając żółte zęby.
Cobb zawahał się i spojrzał na mnie.
– Dobrze, z chęcią odpoczniemy u państwa.
Zaprowadzili nas do pokoiku na strychu. Panował tu, o dziwo, przyjemny zapach siarego domu. Niewyspany, z bolącą nogą aż jęknąłem widząc wygodne łóżko. Poza nim w pokoju stały tylko rzędy jakichś doniczek i jedno krzesło. Na nim to usiadł Cobb.
– Spij – powiedział. – Ja tu będę siedział.
Kiedy potrząsnął mnie za ramię wydawało mi się, że nawet nie usnąłem. Myliłem się.
– Mają nas – szepnął mi do ucha. – Usnąłem na krześle.
Za oknem słychać było syrenę policyjną.
– Niech to diabli. Miałem przeczucie, że te sukinsyny mają telefon. Kłamali.
Za oknem ktoś zaczął krzyczeć przez megafon. Podobno w chwilach zagrożenia, niektórzy ludzie histeryzują, inni wpadają w apatię, a jeszcze inni wykazują zadziwiającą odwagę. Ja wykazałem w tym momencie straszliwą spostrzegawczość.
– Roland – spytałem – jak się czujesz? Popatrzył zdumiony.
– Normalnie, ale uciec nie zdołamy.
– Nie o to chodzi – odparłem skręcając w bok głowę.
Spojrzał w to samo miejsce.
– Ty tego możesz nie wiedzieć, lecz ja wiem – kiwnąłem na doniczki z kwiatami. – Zgadnij, co to za roślina?
Oczy rozszerzyły mu się.
– To jest Helioza – odparłem. – Ta cholerna Helioza, która nie wiadomo jakim cudem trafiła do tego domu.
Policjant za oknem wrzeszczał jak opętany.
Nasze pozycje nie zmieniły się od paru minut. Ja wciąż leżałem, a on stał. Jedynie nasze spojrzenia ogniskowały się w tym samym miejscu.
– Jesteś pewny?
W moim wzroku było coś takiego, że już nie ponowił pytania. – Przecież jestem zdrów, a chyba z godzinę temu wąchałem te kwiaty. Zaraz jak tylko tu weszliśmy.
Przy megafonie policjanta zastąpiła kobieta. Była to gruba żona właściciela.
– Panowie, miejcie litość – łkała – oni grożą, że spalą cały dom, jeśli nie wyjdziecie. Było mi to całkowicie obojętne.
– No i co powiesz? – spytałem Cobba, lecz zdumienie zamknęło mi usta.
Nie wiem skąd on wziął ten nóż. Był to długi, oprawiony w czarny plastyk sprężynowiec.
– Sam mówiłeś kiedyś, że aktywizacja nie musi następować drogą oddechową – wyjaśnił jakby od niechcenia. – Muszę się upewnić.
Podszedł do kwiatów i wybrał najbardziej rozwinięty, wręcz ociekający nektarem. Przeciął kielich tak, aby na nożu zostało wystarczająco dużo lepkiej substancji
– Raz kozie śmierć – powiedział i wbił o-strze w ramię.
Zatrzymało się na centymetr w ciele. Krew zaczęła kapać między palcami, nóż spadł na podłogę.
– Uciekaj natychmiast – powiedział.
Nie musiał mi tłumaczyć. Na szczęście już wcześniej zauważyłem stojącą w kącie szczotkę. Opierając się o nią zszedłem na parter. Cobb zatarasowywał drzwi czymś ciężkim. Mogło to być tylko łóżko.
Nie zważając na rozpaczliwie wycelowaną we mnie broń, kuśtykałem w kierunku dowodzącego akcją. Można go było rozpoznać po mikrofonie w ręku. Nie takiego obrotu sprawy się spodziewał, gdyż ze zbaraniałą miną patrzył na moje wysiłki. Jeszcze próbował ratować twarz.
– Unieść ręce do jasnej cholery! – wrzasnął bez sensu zważywszy na stan mojej nogi
– Gdzie jest drugi?!
– Proszę mnie natychmiast połączyć z wyższym dowódcą. Nie możecie nas stąd zabrać.
Stojący za nim szczurowaty właściciel robił do mnie żałosne miny.
– Spróbujcie tylko stawiać opór!
– Mój kolega jest przypuszczalnie zakaźnie chory – jeżeli ktoś go ruszy, to gwarantuję, że za godzinę skona we własnych rzygowinach.
Policjant najwyraźniej nie lubił naturalistycznych opisów, gdyż skrzywił się z niesmakiem.
– Mam rozkaz dostarczyć was na wyspę Ormoz – prawie się tłumaczył.
– Ci, co wydali ten rozkaz nie wiedzieli tego, co ja wiem w tej chwili. Zapewniam pana, że jeśli nie dostanę połączenia, to w niedalekiej przyszłości zostanie pan zdegradowany. Zapewniam, że nie są to pogróżki, tylko stwierdzenie faktu. Wahał się.
– Przecież nie ucieknę panu, ani tym bardziej on.
Obrócił się do wozu i nachylił nad radiostacją, ja w tym czasie usilnie starałem się dojrzeć, co dzieje się w pokoju. Ale z tej odległości mogłem równie dobrze oglądać znaczki. Za szybą pokoju nic się nie ruszało.
Risch musiał odczuwać wyrzuty sumienia, gdyż to jego głos powitał mnie w sztabie akcji.
– Czy to ty Filipie? Na litość…
– Zamknij się!
Powiedziałem mu to po raz pierwszy w życiu i przyznaję, że było mi to potrzebne.
– Zamknij się i słuchaj!
Słuchał. Gdy skończyłem długa cisza świadczyła, że ma się z kim podzielić rewelacjami. Niemniej, kiedy wywołał mnie po chwili, sam przyznałem, że ma pecha.