W szóstej minucie lotu grawilot przechylił się do przodu. Sylwetka satelity momentalnie wskoczyła na ekran. Karl chwycił manetki, gotów w każdej chwili przejąć prowadzenie. Ale na razie automat schodził równo, ku podnóżu niewielkich, obłych wzgórz.
– Ciążenie równe połowie ziemskiego – odczytał Jan. – Co ta bestia ma w sobie?
Sygnał dochodził z małej i płaskiej doliny, zamkniętej z północy kraterem o rozmytym brzegu: inne, mniejsze, zaścielały prawie całą nieckę z wyjątkiem zbocz, które szarymi tarasami spadały ku zagłębieniu. Pośrodku widzieli jaśniejszą plamę gruntu, której odgałęzienia, jak macki rozchodziły się na boki.
Karl ujął stery bardziej ufając sobie niż automatowi. Poza tym, nie miał zamiaru siadać na nadajniku, co niewątpliwie uczyniłby autopilot. Tam gdzie lądowali wstawał właśnie dzień. Nisko wiszące słońce wywoływało długie i gęste cienie, lekko, wręcz niedostrzegalnie rozmyte rzadką atmosferą. Schodzili do lądowania i horyzont, jak zawsze na małych obiektach, błyskawicznie skoczył w górę. Kompensator był bez zarzutu, gdyż delikatnie osiedli w pyle.
– Tom. Wszystko przebiega planowo – mówił Karl, połączony z radiem kablem skafandra. – Jesteśmy około dwustu metrów od nadajnika.
– Dobrze – zachrypiało w głośniku. – Niech jeden zostanie, a drugi się rozejrzy. Co widzicie?
– Jest tam coś, co wygląda na obelisk albo blok skalny o regularnym kształcie. Więcej nie widać, bo słońce świeci z jego strony.
– Rozumiem – odparł Tom. – Te paskudne zakłócenia wywoływane są przez planetę. Ma dużą radiację. Skończyłem.
Karl wyjął łącze z nadajnika i wstał tak szybko, że Jan zrozumiał, że to nie jemu przypadnie rekonesans. Aby to sobie odbić, zrobił oko do Karla.
– Uważaj aby cię tam nic nie obmacywało – powiedział ze zgryźliwym uśmiechem.
Karl, który już otworzył właz, zatrzymał się i obrócił matową szybkę hełmu w jego stronę. Jan zobaczył odbicie własnej sylwetki.
– Ja naprawdę poczułem dotknięcie – usłyszał jego głos.
Zanim pozbierał myśli, Karl odszedł już kilkanaście metrów. Sunął pewnym krokiem, podnosząc leciutko mgiełkę pyłu. Grunt był w zasadzie ziarnisty, ze smolistymi smugami cieni rzucanymi przez maleńkie niby-wydmy. Przyspieszył kroku, nie przyznając się, że robi to ze zwykłego strachu. Kartka, na której nabazgrał idiotyczną wróżbę, jak i późniejsze zdarzenia upewniały go, że coś jest nie w porządku. Krajobraz pogłębiał wrażenie swoją jednostajnością. Był czymś pośrednim między monotonią gładkich wydm Marsa a drapieżnością skał i kraterów Księżyca.
Już po kilkudziesięciu metrach miał pewność, że w rozmowie radiowej nie popełnił omyłki. Kształt, który dostrzegł z grawilotu faktycznie był skalnym obeliskiem w kształcie prostopadłościennej kolumny. Miała około dziesięciu metrów wysokości i widniał na niej jakiś napis.
– Jan słyszysz mnie?! – powiedział do mikrofonu, lecz radio odpowiedziało jedynie trzaskami.
– Jan, odbiór – powtórzył próbę, spoglądając za siebie na dobrze widoczną żółtą plamę grawilotu.
Niestety, zakłócenia, o których mówił Tom, były tak silne, że wygaszały fale. Oczywiście Karl nie mógł wiedzieć, że Jan słyszy jego głos i nie mogąc nawiązać kontaktu, siedzi w napięciu.
Ruszył dalej. Cień kolumny przesłonił słońce. Karl zmniejszył zabarwienie szybki hełmu, aby lepiej przyjrzeć się płycie. Litery były złote, wyryte w kamieniu i wypełnione świecącą farbą. Przeczytał, przełknął ślinę i przeczytał po raz drugi, starannie i z uwagą.
– „Niebezpieczeństwo" – głosił napis w języku angielskim.
Zrobiło mu się gorąco i musiał obniżyć temperaturę w skafandrze. Postanowił obejść obelisk z tyłu w nadziei, że natrafi na coś jeszcze. Bryła skalna była tak obca temu otoczeniu, że czuł mrówki zimna biegające po plecach. Powierzchnia kamienia po drugiej stronie była czysta i już miał zawrócić, gdy dostrzegł czerwony kształt leżący kilka metrów dalej, w poprzek małego krateru. Był to bez wątpienia człowiek. Kierowany impulsem podbiegł do leżącej postaci i uklęknął zaglądając w szybkę hełmu. Twarz mężczyzny była nieruchoma, nie znał jej. Na rękawie widniał emblemat Stowarzyszenia. Raptem mężczyzna ruszył ręką i zaskoczony tym Karl spojrzał mu w twarz. Tamten oczy miał otwarte: chłodne i śliskie. Zaintrygowany pochylił głowę, aby lepiej się przyjrzeć i ujrzał, jak ów odchyla zęby w obrzydliwym, złym uśmiechu. Zmroziło to Karla i chciał cofnąć głowę, ale nie zdążył. Tamten jedną ręką odbezpieczył zamknięcie hełmu, a drugą zerwał mu go z głowy. Uwolnione powietrze trysnęło pióropuszem błyskawicznie zamarzającej pary. Karl krzyknął, ale strumień bluzgającej z ust purpury zdusił słowa. Pękające naczynia krwionośne zalały cały skafander i w chrzęście zamarzającej krwi upadł na to, co było jego twarzą. Nogi wierzgnęły tylko raz i znieruchomiały, a rozrzucone ręce wyglądały jakby obejmował coś wielkiego i niewidocznego. Do jego zaciśniętej pięści począł mozolnie pełzać cień kolumny.
W grawilocie układ ochrony biologicznej począł cienko zawodzić. Informował o uszkodzeniu skafandra. Jan zgłupiał. Chciał zawiadomić Toma i biec na ratunek, a w efekcie miotał się zdezorientowany. Trzaski w radiu zerwały łączność, ale minęła dobra minuta zanim to zrozumiał, zaciekle wywołując statek. Potem chwycił namiot powietrzny i butle. Nie zamykając włazu, pobiegł przed siebie ku kolumnie.
Ciężko się biegnie w słabej grawitacji z ciężarem, czując, jak co chwilę stopa grzęźnie w żwirze podłoża. Patrzył pod nogi przez kołujące kręgi omamów i tłukło mu się po głowie jedno, a może dwa słowa.
– Wróżba. Przeklęta wróżba!
Zobaczył Karla i upuścił zbędny teraz bagaż.
– Boże! Dlaczego on to zrobił? – myślał, patrząc na zamarzniętą krew, która leżała mniejszymi i większymi plamami wokół głowy Karla.
W największej kałuży tkwił on sam.
– Dlaczego zdjął hełm? Dlaczego?! Wydawało mu się, że zaczyna rozumieć.
– Chciał popełnić samobójstwo. Karta, którą napisał…
Lecz zaraz się zreflektował.
– Kto! On miałby to zrobić?!
Zaśmiał się chrapliwie. Klęcząc obok kolumny opierał się o kamień całym ciężarem i walił kułakiem w ziemię. Sprowokowany jakąś myślą uniósł oczy, chcąc spojrzeć na zwłoki. Gdy to uczynił, poczuł jak włos jeży mu się na głowie. Na piasku obok porzuconego hehnu, gdzie niczego przedtem nie było, tkwił odciśnięty ślad stopy. Ale najgorsze było to, że drugi identyczny odcisnął się na jego oczach. Potem jeszcze jeden i następny. Ktoś, bądź coś niewidzialnego stąpało w jego stronę. Trzymając się kolumny, Jan uniósł się na nogach. Slady były coraz bliżej, mimo iż z uporem starał się dostrzec nad nimi czyjąkolwiek sylwetkę. Gdy podeszły na dwa metry, nie wytrzymał i bełkocząc rzucił się do ucieczki. W panice zawadził o kant kolumny, runął w piach, ale wstał i nieledwie na czworakach pognał przed siebie. O mało nie oszalał, kiedy po kilkudziesięciu metrach stwierdził, że ślady biegną trop w trop za nim. Dusił się w biegu, zapominając zwiększyć dopływ tlenu. To coś za nim było coraz bliżej.
Wręcz po omacku wskoczył do grawilotu, zatrzasnął klapę i przywarł do niej plecami, chcąc się bronić za wszelką cenę. Oszalałe serce dopominało się o swoje prawa. Na monitorze ukazującym bezpośrednie otoczenie pojazdu ujrzał, że ślady zatrzymały się przy włazie. Były zaraz za nim! Dzieliła go od nich tylko warstwa metalu. Na myśl o tym rzucił się do pulpitu i wystrzelił w górę startem alarmowym. Tym razem przeciążenie cisnęło nim w fotel i najwyższym wysiłkiem, pokonując ciężar ciała, włączył autopilota.