Zrozpaczony kucnął na podłodze i zacisnął pięści aż do bólu. Pomieszczenie miało osiem metrów sześciennych i tyle samo mieściło powietrza. Nie ruszając się i nie ulegając panice, Tom mógł tam wytrzymać co najwyżej godzinę. To coś, co było na statku i w niepojęty sposób miało władzę nad przedmiotami, skutecznie niweczyło wszystkie próby ratunku.
Jan jeszcze długo próbował uwolnić dowódcę. Niestety, każda z prób kończyła się tak jak poprzednio. To, że nie zginął zawdzięcza własnemu szczęściu i faktowi, że owo coś tylko bawiło się z nim, nie mając na razie zamiaru zabijać. Po dwóch godzinach ze świadomością, że został sam, podszedł do drzwi komory. Już chyba tylko z przyzwyczajenia pociągnął je do siebie. Bryła metalu poddała się jego woli. Nie spodziewając się tego, przytrzymał ją odruchowo. Cisza. Szczelina była niewielka, około dwóch centymetrów. Czuł na dłoni, jak wydobywa się przez nią ciepłe i zużyte powietrze. Nie myślał o niczym i dlatego dopiero po chwili poczuł, że ktoś napiera po drugiej stronie. Zimny pot przyszedł razem z myślą, że tym kimś nie może być Tom, a już z pewnością, nie Tom żywy. Nacisk rósł. – Tom! Słyszysz mnie?
Odpowiedzi nie było, tylko drzwi odchyliły się jeszcze o centymetr. Jan zaparł się nogami i pchnął je raz, a gdy strach dopełzł do gardła, jeszcze raz z całej siły. Nie wystarczyło, gdyż pozostały uchylone. Spocone dłonie ślizgały się po metalu. Widząc, że przegrywa, zebrał siły i wrzeszcząc na całe gardło zetknął złącza. Przytrzymując drzwi plecami dokręcił koło. Potem wypuścił je z rąk i wodząc dłonią po ścianie osunął się na podłogę. Metal przyjemnie chłodził spocone plecy. W korytarzu było cicho. Spojrzał w górę spod wpółprzymkniętych powiek, szukając miejsca bądź rzeczy, skąd mogło przyjść niebezpieczeństwo. Dopiero później zjawiła się myśl, że powinien prezentować się godniej; godniej jako człowiek. Oparł dłonie o podłogę i wstał na drżących nogach. Nawet nie oglądając się za siebie poszedł do sali łączności.
Procedura startu była przygotowana. Mógł to sprawdzić z odczytów komputera. Z trudem uwierzył, że przebywa tu dopiero od dziewięciu godzin. Do momentu skoku brakowało jeszcze równej godziny. Usiadł w fotelu, nie starając się nawet zastawić rozbitego wejścia. Było mu to obojętne. Gdy to coś będzie chciało go zabić, nie będzie w stanie się przeciwstawić. Był bezbronny..
Dopiero teraz odczuwał, jak bardzo drażniący jest kolor ścian. Jednak człowiek, który go projektował nie mógł przewidzieć tego, co się stanie. Nikt nie mógł tego przewidzieć. Jan wręcz
fizycznie czuł bezwładność swego myślenia. Ból głowy ćmił, męcząc, lecz nie pobudzając do działania.
Uniósł powieki i potoczył wzrokiem po sali. Zbyt długo trwający spokój zwiastował niebezpieczeństwo. Żaden dźwięk, bądź ruch nie odchodziły od normy, a mimo to Jan się nie uspokajał. Rozejrzał się raz jeszcze i stwierdził, że siedzi obok schowka z elementami pomocniczymi. Przeczytał napisy i wysunął najniższą szufladę. Było tam kilkaset płytek chryzotowych i kilkanaście dyktafonów. Każda z tych rzeczy bez trudu mieściła się w jego dłoni. Odchylił się w fotelu i przystąpił do notowania. Miało mu to zająć około pół godziny. Wykazał w tym czasie olbrzymią wytrzymałość psychiczną, gdyż mimo potężnego obciążenia potrafił prowadzić sprawną, zwartą relację. Tylko z zabarwienia głosu można było odebrać jego napięcie. Gdy skończył, milczał parę minut, jakby analizując sytuację. Potem westchnął spoglądając tęsknie na zegar i pochylił się, aby odłożyć dyktafon na pulpit. Nie zrobił jednak tego, gdyż uderzył boleśnie ręką w coś niewidocznego. Zaskoczony wyciągnął ją raz jeszcze i przejechał delikatnie palcami po niewidzialnej przeszkodzie. Była idealnie gładka. Gdy wstał, przekonał się, że zagradza cały pulpit wraz z czytnikami. Wyciągnął rękę w górę i podskoczył, jak mógł najwyżej, lecz tafla pola sięgała do samego sufitu. Tknięty przeczuciem przeszedł w kierunku drzwi, z rękami przed sobą. Dwa metry od przeciwległej ściany plasnęły o przeszkodę.
Zbierał myśli. Wszystko wskazywało na to, że jest uwięziony w klatce, skutecznie, odgradzającej od wszystkich instrumentów i pomieszczeń. Na myśl o tym. serce poczęło bić mocniej.
Poczuł wielkie zmęczenie i oparł się plecami o przeszkodę. Apatycznym wzrokiem patrzył na pusty monitor, poprzez pozornie nie zmienioną salę. Wokół leżała cisza, okonturowana biciem Jego serca. Wzrok osunął się na leżący obok fotela dyktafon. Gdy mu się przyglądał, musiał zrobić krok do przodu, gdyż wydawało się, że owa ściana ciśnie na jego plecy. Ułamek sekundy później zrozumiał, że to nie jest bynajmniej złudzenie. Wyprostował się i chyba tylko dzięki temu, że wciąż obserwował dyktafon, rzucił się w jego stronę. Nie pomylił się. Tamta ściana również była ruchoma i wystawał z niej tylko rożek aparatu, nic więcej. Najdelikatniej jak tylko mógł, wpił się paznokciami w jego powierzchnię i z wyszczerzonymi zębami przeciągnął aparat do siebie. Pieczołowicie ściskając go w dłoni odszedł na środek pomieszczenia i włączył zapis. Od tej pory już wszystkie dźwięki miały się zarejestrować.
Później chciał sprawdzić z jaką prędkością posuwają się ściany, ale okazało się to niemożliwe. Poruszały się nierytnaicznie, raz przyspieszając, raz zwalniając, jakby świadomie drocząc się z człowiekiem. Ale ruch był na tyle szybki, że groził Janowi zmiażdżeniem jeszcze przed wejściem w skok, do którego brakowało prawie piętnastu minut Zegar pracowicie ukazywał kolejne sekundy, dając mu cień nadziei.
Uczono go kiedyś, że w sytuacji krańcowo stresowej należy za wszelką cenę uspokoić własne nerwy, najlepiej przez głęboką koncentrację. Dlatego też położył się na podłodze z rozkrzyżowanymi rękami i zamknął oczy. Jego nogi, a z przeciwnej strony głowa miały go poinformować, jak wiele zostało miejsca. Mimo iż starał się o niczym nie myśleć, ciągle miętosił te same myśli.
– Czy zdążę? Przecież tak mało mi brakuje.
Aby stworzyć pozorne wrażenie czyjejś obecności zaczął mówić do dyktafonu. Mówił o sprawach obojętnych, aby nie powiedzieć banalnych, znajdując w tym swoisty kurek bezpieczeństwa dla rozedrganego umysłu. Nieświadom tego, momentami wręcz krzyczał, mówiąc ciągle o czymś zwykłym i codziennym. Jedno było pewne. Człowiek doprowadzony do takiego rozbicia nerwowego, już nigdy nie będzie takim, jakim był kiedyś i dlatego Jan już nigdy nie będzie kosmonautą. Ale dla niego nie miało to teraz żadnego znaczenia, gdyż zawsze gdy człowiek przekroczy pewien próg odporności. stara się najpierw za wszelką cenę opanować sytuację, nie zważając na nic innego.
Spodziewał się, że dotknięcie barier będzie zrazu lekkie, wręcz niezauważalne, przechodzące później w mocny nacisk. Zawiódł się. Uderzenie było tak silne, że wyglądało na celowe. Zamroczony i przerażony zerwał się na równe nogi świadom, że tak szybki ruch jest wyrokiem Mimo iż zaklinał się, że tego nie zrobi, spojrzał na zegar. Brakowało pięciu minut. Wystarczyłoby trzysta razy powiedzieć „tik, tak" w odpowiednim tempie i byłby wolny. Obiegł swoją klatkę wokół, waląc kułakami w zakrzepłe powietrze. Jak dzikie zwierzę począł się miotać pośrodku sali, której wszystkie przedmioty zaczęły mu się wydawać obce i niezrozumiałe, gdyż były wolne. Pozostał metr kwadratowy i dwie minuty. Przeczucie, które obiecywało uwolnienie po wejściu w skok i koniec koszmarów, wyzwalało w nim resztki energii. Bez tego dawno by zrezygnował, poddając się losowi. Już nie mógł się obrócić. Lampy sufitu świeciły normalnym, jasnym światłem. Wyjąc z bezsilności odpychał bezskutecznie niewidzialną prasę, która zbliżając się również po bokach, poczęła krępować ramiona. Zaczął się dusić, bardziej z napięcia niż braku tlenu. Tkwiąc zaklinowany pomiędzy szybami powietrza, sięgnął na tors i wyjął z wiszącego dyktafonu płytkę chryzotową. Wierząc, że uchroni ją w swoim żołądku przed zniszczeniem, połknął zapis na trzydzieści sekund przed wejściem w skok. Później już tylko krzyczał.