Выбрать главу

– Nie uwierzysz, przed godziną obrobiły mnie jakieś bandziory. Ze wszystkiego… portfela, zegarka.

Już myślałem, że podejdzie utulić mnie w bólu, kiedy zauważyłem, że przygląda się bacznie mojej twarzy.

– Nawet się nie broniłeś? Pytanie mi pochlebiło. Uważała mnie za faceta, który nie patrzy bezczynnie, gdy jest okradany.

– Nie mogłem!

– Dlaczego?

Nie pozostało nic innego jak wszystko opowiedzieć. Słuchała z zainteresowaniem, gorzej było później.

– Jeśli to prawda, to powinieneś mieć list – odparła po chwili zastanowienia.

– Nie mam, włożyłem go do portfela. Machnęła ręką.

– A więc znowu nieudolna historyjka.

Ręce mi opadły, gdyż zostałem pokonany własną bronią. Przyznaję, że nieraz korzystałem z wyobraźni, aby ukryć przez Ireną różne drobiazgi. Niejednokrotnie szara rzeczywistość obnażała bajeczki, ale tym razem, u licha, mówiłem szczerą prawdę.

– Ja nie kłamię! – krzyknąłem bojowo, lecz Irena z godnością nie zwracała na to uwagi.

– Zrobię kolację – rzekła, idąc do kuchni.

Kiedy zostałem sam, uniosłem się z fotela i macając rękoma za sobą starałem się znaleźć okno. Naturalnie było zasłonięte grubą kotarą, ale już niejednokrotnie siadywałem na szerokim parapecie, podwijając materiał. Tak też i uczynić chciałem i tym razem. Niestety, nie przewidziałem, że okno jest otwarte, a zasłona ledwie się trzyma karnisza. Pod moim naciskiem żabki jęknęły i poleciałem do tyłu. Próbowałem jeszcze szybkim skłonem ratować sytuację, ale paznokcie tylko drapnęły ramię i runąłem jak kamień. Przed oczami mignęło ciemne niebo, a żołądek skoczył do gardła. Przypomniałem sobie, że to jedenaste piętro i tak się tym przejąłem, że nawet nie uświadomiłem, że nie czuję pędu powietrza. Z myślą, że nie chcę ginąć wyrżnąłem o bruk. Huknęło! Czułem, jak łamią się pode mną płyty chodnika, a ich odłamki wylatują w powietrze. Zamknąłem oczy. Spokój. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem był mój tors całkowicie wbity w podłoże. Nóg nie było widać spod przysypujących je resztek betonu. Jak okiem sięgnąć wszystkie płyty były wyważone ku górze, szczerząc przybrudzone ziemią krawędzie.

– Nieśmiertelność – powiedziałem do siebie i zachichotałem. – Niezła rzecz.

Wygrzebałem się z gruzu i potoczyłem wzrokiem. Dopiero na drugim końcu ulicy dostrzegłem żywą osobę. Cherlawy mężczyzna prowadził na smyczy małego ratlerka. Pasowali do siebie. Zostawiając lej jak po bombie lotniczej, co zresztą było szczególnie udaną nazwą, poczłapałem do windy. Kiedy wchodziłem na klatkę, usłyszałem za sobą krzyki i ujadanie psa. Nigdy bym nie przypuszczał, że wpadnięcie do dołu może wywołać w człowieku tyle emocji.

– Kiedy ty wyszedłeś? – spytała Irena, otwierając drzwi po raz drugi w ciągu dziesięciu minut

– Wypadłem przez okno.

– Idiota – powiedziała, prowadząc mnie do pokoju.

Za progiem wrosła w parkiet Faktycznie, widok był nieszczególny. Oberwana kotara zwisała bodajże na jednej żabce, a reszta walała się po podłodze.

– Dobrze, że nie wypadła ze mną przez okno – zaśmiałem się figlarnie.

Gdybym wiedział, jaką burzę to wywoła, z pewnością nie powiedziałbym ani słowa. Irena ma tę przykrą cechę, że kłóci się rzadko, ale jak zacznie, to końca nie widać. A więc dowiedziałem się, że jestem pozer, bufon, idiota, łamaga, pisarz od siedmiu boleści i tak dalej. Zagotowało się we mnie. Podniosłem leżący na stole obok półmiska z wędlinami ostry nóż i na jej oczach z całej siły wbiłem go we własny brzuch. Irena zamilkła. Nóż brzęknął i ułamane ostrze wbiło się w oparcie krzesła.

– Jak to zrobiłeś? – spytała zaciekawiona, macając po mym gołym ciele.

Najwyraźniej spodziewała się znaleźć pod koszulą metalową paterę, albo co najmniej kawałek żelaza. Czując jej palce zerknąłem na tors. Był cały. Ująłem widelec i obserwując z uwagą przedramię, postukałem nim. Zęby nie dochodziły do skóry, zatrzymując się odrobinę wcześniej.

– Widzisz? – powiedziałem do Ireny. – Nic mi nie można zrobić.

Uśmiechnęła się drapieżnie i ugryzła rękę. Aż dreszcze poczułem, gdy krzyknęła.

– Czymś tak utwardził skórę? – wymamrotała trzymając się za usta. – Miałam wrażenie, że gryzę kolanko kaloryfera.

– To ten talizman.

– A tam… głupi jesteś – odparła i poszła do łazienki obejrzeć w lustrze, czy nie poniosła uszczerbków w uzębieniu.

Siadłem przy stole i grzecznie czekałem aż wróci. Przedtem jeszcze zawiesiłem kotarę.

Do domu wróciłem przed północą. Irena nie stawiała przeszkód, mówiła, że jest strasznie śpiąca. Kto zrozumie kobiety? Może rzeczywiście była zmęczona.

Idąc pustymi ulicami, przemyślałem parę spraw. Przede wszystkim ustaliłem godzinę, o której zyskałem mój dar. Według ostrożnych szacunków nie stało się to później niż o ósmej. Zostało mi więc jeszcze czterdzieści cztery godziny. Nigdy nie byłem społecznikiem, ale postanowiłem jednak pójść do któregoś z laboratoriów, chociażby uniwersyteckiego, i oddać się na parę godzin, w ręce nauki. Niech ktoś ogłosi później w piśmie naukowym mądry artykuł o frapującym tytule: „Fenomen Dawida Stone'a". Uznałem to za pyszny dowcip.

W mieszkaniu postanowiłem zrobić kilka eksperymentów. Najpierw zapaliłem boczne oświetlenie, a od sieci odłączyłem górne. Później, przy wydatnej pomocy śrubokręta zdjąłem żyrandol, a z pawlacza wyciągnąłem kawałek grubego sznura. Zrobiłem na nim pętlę i umocowałem do haka. Jak łatwo się domyślić chciałem sprawdzić, czy spiszę się w roli wisielca. Szarpnąłem sznur, trzymał się mocno. Wszedłem na krzesło, chwilę pomedytowałem iż westchnieniem włożyłem głowę w pętlę. Sądziłem, że jako pisarz mam prawo do takich doznań. Odrzucone kopniakiem krzesło wylądowało pod ścianą. Nawet nie poczułem wstrząsu, a już dyndałem z głową przyciśniętą do piersi. Naprężony sznur nie pozwalał na jej uniesienie. Naturalnie bałem się nie uduszenia, ale tego, że mi rdzeń trzaśnie. Przypomniałem sobie historię z dzieciństwa. Nasza sąsiadka miała kilkuletniego brzdąca. Pewnego razu odwiedził ich krewny z prowincji. Widząc dziecko chciał zamanifestować swoją radość i obejmując malca samymi dłońmi za głowę uniósł go w górę, aby pocałować w czoło. Chłopczyk fiknął tylko parę razy nóżkami i sąd musiał uznać nieumyślne zabójstwo przez powieszenie.

Mnie, jednak nic takiego się nie zdarzyło. Kiwałem się jednostajnie na sznurze i chyba tylko pozycja była niewygodna. Dla pewności szarpnąłem się, lecz nie przyniosło to zmiany. Wyglądało, iż bez problemów mogę przyprawiać o apopleksję każdego kata. Ale jeszcze minuta, dwie i znudziła mi się zabawa. Spróbowałem rękoma rozluźnić pętlę, ale gdzie tam. Ciężar ciała zaciskał ją z taką mocą, że od razu zrezygnowałem. Chciałem podciągnąć się na rękach, ale tu zabrakło sił. I tak dyndałem w rozterce, jak wielkie wahadło, kiedy zadzwonił telefon. Wierzgnąłem, zamachałem rozpaczliwie rękoma i pomogło. Hak okazał się słabszy od sznura, dzięki czemu wylądowałem z hałasem na podłodze. Jak urwany z szubienicy pogalopowałem do telefonu.

– Cześć Dawid, jak leci?

Był to Edward, człowiek żyjący na dziennikarskim chlebie.

– W porządku, właśnie próbowałem się powiesić.

– I jak?

– Nie wyszło, hak się urwał.

– O, kochany? Partolisz robotę! Westchnąłem wieloznacznie.

– Masz coś dla mnie?

– Tak, za dwie godziny jest samolot do Sorendo, jutro otwierają tam wystawę kamieni szlachetnych.

– Mam się domyślić, że główną atrakcją…

– … będzie piękna kolekcja spineli i rubinów.

– Skąd o tym wiesz?

– Dziennikarza profanie pytasz?

– W porządku!

– Jedziesz?

– Chyba tak.

– To dobrze, mam u ciebie piwo.

– Zgadza się!

Po raz nie wiem który stwierdziłem, że znajomość z Edwardem to niebywale cenna rzecz.

Co do samych rubinów muszę przyznać, iż są to kamienie, które już dawno pokochałem. Potrafię się godzinami wpatrywać w ich czerwone kryształy, oglądać szlif, patrzeć jak załamują światło. Niestety – mój stan majątkowy nie pozwalał na posiadanie choć najmarniejszego kamyczka. Dlatego też staram się odwiedzać wszystkie wystawy, na których prezentuje się owe cuda natury. Zew Edwarda nie mógł więc przejść bez echa. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer linii lotniczych.