– Jestem pułkownik Rolich – powiedział przystojny mężczyzna, który wyszedł mi na powitanie.
Skwapliwie skorzystałem z podsuniętego fotela. Butelka koniaku również prezentowała się zachęcająco.
– Musi pan wybaczyć moim podwładnym dotychczasową nieufność – powiedział i zerknął na mnie.
Uśmiechnąłem się z wyrozumieniem, podnosząc do ust kieliszek. Zawartość jego miała, obiecujący smak.
– Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, że osobnik odpowiadający pańskiemu rysopisowi brał udział w pewnych zajściach w Sorendo, a także sprawdziliśmy, że faktycznie obrabowano wystawę w tym mieście.
– Ja to od paru godzin staram się wytłumaczyć.
Znów zrobił przepraszającą minę. Pomyślałem sobie, że tak umiejętnie operując wyrazem twarzy może zajść wysoko.
– Sądzę, że niejedną ciekawą rzecz mógłby pan opowiedzieć – mówił. – Ale niestety nie możemy zająć się badaniem pańskiego fenomenu.
– Oho – pomyślałem – coś się szykuje.
– Czeka nas bardzo trudne zadanie, któremu musimy stawić czoła.
Jeśli mówi, że czeka- nas to znaczy, iż cały ciężar spocznie na mnie…
– Proszę posłuchać – zaczął. – W pewnych zakładach chemicznych doszło do tragicznej pomyłki. Tamtejsi robotnicy przeładunkowi otrzymali źle zaadresowaną cysternę napełnioną etylenem. Sądzili, że jest to amoniak i zgodnie z przepisami poczęli wtłaczać do niej podgrzany gaz. W normalnej sytuacji pozwala to na szybsze opróżnienie cysterny. Dopiero kiedy wtłoczono podwójną porcję, ktoś Wpadł na pomysł i zeskrobał błoto z tablic identyfikacyjnych.
Pułkownik wziął to sobie do serca, gdyż dolał koniaku.
– Chemik specjalista, na pytanie, co należy robić w tej sytuacji, odpowiedział, że uciekać. Proszę więc sobie wyobrazić, co tam się teraz dzieje. Cysterna stoi między magazynami, a jej wybuch spowodowałby nieobliczalne straty. Wywieźć jej nikt się nie odważy, gdyż może eksplodować przy byle wstrząsie i cała nadzieja spoczywa na nas, wojsku. Otrzymałem polecenie rozwiązania sprawy.
Umilkł i na odmianę począł bębnić palcami na biurku. Nie musiałem się wysilać, aby zgadnąć czego oczekuje.
– Sądzę, że mógłbym się tego podjąć – powiedziałem i myślałem, ze że szczęścia skoczy na biurko obydwoma nogami.
– To wspaniale! – grzmiał – z pańskimi zdolnościami nic się panu nie stanie.
– Tylko musicie nauczyć mnie prowadzić lokomotywę – dodałem.
Machnął ręką i przycisnął guzik na blacie. Drzwi uchyliły się bezszelestnie.
– Poprosić majora Stana – zawołał, a potem dodał już w moją stronę – omówimy szczegóły techniczne.
Posłałem uśmiech na znak, że świetnie się bawię.
Z początku wszystko przebiegało pomyślnie. Helikopterem zostałem przewieziony do kombinatu chemicznego i przedstawiony załodze. Z ich min wywnioskowałem, że uważają mnie za mieszankę komandosa i samobójcy. Na bocznicy pokazano mi jak się zaczepia wagony i już siedziałem, w lokomotywie. Z pomocą tego spalinowego bydlątka podjechałem, na stację rozładunkową i odnalazłem cysternę. Przyznaję, że mogła zrobić wrażenie – duża, srebrna i cały czas sycząca z odbezpieczonych zaworów. Z fantazją założyłem złącze i wyjechałem z wymarłej fabryki.
Mniej więcej po pięciu kilometrach wydarzyło się nieszczęście.
Po prostu potknąłem się i uderzyłem kolanem o kant pulpitu. Poczułem ostry ból i w pierwszym odruchu zacząłem rozmasowywać stłuczone miejsce. Nagle zesztywniałem jak w dzień własnego pogrzebu. Zrozumiałem prostą implikację faktów. Jeśli mnie boli, to znaczy, że już nic mnie nie chroni, a więc nie jestem nieśmiertelny. Okres działania talizmanu skończył się. Z obłędem w oczach zredukowałem prędkość lokomotywy i spojrzałem na zegarek. Albo dziadek się mylił, albo talizman się zestarzał, w każdym razie jego działanie znikło o cztery godziny za wcześnie.
Przyznaję, że nie byłem na to przygotowany. Olbrzymia jak trzy słonie cysterna jechała za mną trop w trop i nawet wyobraźni mi brakowało, aby opisać czego mogę się po niej spodziewać. Gdyby wybuchła, nie zostałoby po mnie nawet wspomnienie. Wyjrzałem przez okienko. Jak się okazało, w samą porę, gdyż już z daleka ujrzałem obok nasypu dużą planszę ze znakiem „stop". Zgodnie z umową, miała tutaj odchodzić od głównej linii bocznica, w którą powinienem był wjechać. Ostrożnie, czując jak ślizgają się spocone palce, zatrzymałem skład. W ciszy, jaka panowała na dworze, wyraźnie było słychać poświstywanie cysterny. Nie oglądając się, znalazłem w trawie przekładnię i zmieniłem tor. Było mi mdło. Gdyby nie to, że cysterna stała na głównej linii okręgu, uciekłbym gdzie pieprz rośnie. Tak zaś, ledwo widząc ze strachu wdrapałem się do kabiny i ruszyłem dalej. Czułem jak w żołądku przewraca się i kotłuje, grożąc katastrofą. Jeszcze kilometr, jeszcze chociaż sto metrów, powtarzałem sobie co chwila. Byłem umówiony z wojskowymi, że doprowadzę skład do oznaczonego miejsca na końcu bocznicy, a potem oddalę się w bezpieczne miejsca Dostałem rakietnicę, abym ich zawiadomił, gdy się wycofam. Pierwotnie miał to być radiotelefon, ale odmówiłem, gdyż nie mam zdolności do obsługi nawet najprostszych urządzeń radiowych.
Wreszcie spoza krzewów, u końca zardzewiałych torów dojrzałem kolejną planszę. Blady jak trup przejechałem ostatnie metry i zatrzymałem pociąg. Nie zważając na nic wyskoczyłem na tory i pobiegłem z powrotem. Byłbym przysiągł, że w cysternie bulgotało. Nie widząc nikogo, rwałem do przodu niczym królik. Dostosowałem krok do podkładów i biłem po drodze wszystkie rekordy. Po co najmniej trzech kilometrach takiej gonitwy zatrzymałem się. Uczyniłem to dlatego, iż na nic innego nie miałem sił. Jednocześnie z powrotem znalazłem się przy głównej linii. Wyglądało na to, że jestem sam. Gęsto rosnące drzewa nie pozwalały dojrzeć zbyt wiele. Odtroczyłem rakietnicę i już miałem wystrzelić, kiedy naszła mnie pewna myśl. Wywodziła się ona z głębokiej niechęci do tłumaczenia się komukolwiek, w jaki sposób zyskałem moje zdolności, a później utraciłem. Nie miałem ochoty, aby namawiano mnie do kaskaderskich eskapad i przekonywano się, że tym razem już przewodzę prąd, bądź rozbijam się po wyrzuceniu z samolotu.
Rozumiejąc to wszystko, cisnąłem rakietnicę w krzaki i mając nadzieję, że nikt mnie nie śledzi ruszyłem przed siebie. Nie będę ukrywał, że cały czas dobrze pamiętałem jakie to cudo ukrywam w żołądku.
Przyznam, że miałem szczęście. Już po paru krokach usłyszałem hałas nadjeżdżającego pociągu. Był to duży, swojski skład towarowy, żadnych cystern. Pobiegłem do przodu, gdzie tory wspinały się na niewielkie wzgórze i poczekałem, aż miną mnie pierwsze wagony. Gdy pociąg zwolnił, uczyniłem ostatni desperacki krok. Skoczyłem w biegu do wagonu. Na szczęście udało mi się złapać uchwyt i po chwili leżałem wygodnie w środku na hałdzie ziarna, z każdą minutą oddalałem się od miejsca moich cierpień.
Nie byłem pewien, ale zdawało mi się, że słyszę odległą eksplozję.
Do domu Ireny dotarłem nad ranem. Uznałem, iż u niej będę najbezpieczniejszy. Otworzyła mi ziewając i nawet nie była specjalnie zdziwiona.
– Co cię tak przypiliło? – spytała zamykając drzwi,
– Muszę spędzić u ciebie parę dni. Chcę się upewnić, czy nikt mnie nie szuka. Popukała się w czoło.
– Znowu zmyślasz – szepnęła z wyrzutem i wepchnęła mnie do łazienki.
W jasnym świetle dojrzałem, jak opłakany stan przedstawiam. We włosach miałem jeszcze źdźbła słomy.
– Doprowadź ty się lepiej do porządku, a potem przyjdź do mnie – powiedziała i cmoknęła w ucho.
– Poczekaj, nie masz jakiegoś środka przeczyszczającego? – spytałem.
Spojrzała na mnie ze złością i poszła do sypialni.
Spuściłem wodę do wanny i wlałem płyn kąpielowy. Pachniał żywicą.
Kiedy zanurzyłem się w pianie, drzwi uchyliły się ponownie. Stała tam Irena z nożem w ręku. Miała na twarzy diabelski uśmiech.
– Dawid – zaczęła, podchodząc do wanny – pokaż mi jeszcze raz, jak robisz tę sztuczkę z nożem.
Wybałuszyłem oczy i głośno przełknąłem ślinę.
– K O N I E C -