Astel Wendeek wyjechał zza muru otaczającego skupisko bunkrów. Dopiero tutaj – na otwartej przestrzeni – zamieć ukazała swoją prawdziwą potęgę. Wiatr rzucał wokół startym na proszek lodem, co sprawiło, że widoczność była prawie zerowa.
Ale dla Astela była to jedyna niedogodność; ukryty za pancerną szybą eskonu, nie czuł ani mrozu, ani siły wiatru. Eskon był pojazdem specjalnie przystosowanym do warunków klimatycznych panujących na Alcedzie. Szybki, szczelny, zwrotny, odporny na mechaniczne uderzenia – był niezastąpionym środkiem lokomocji i nie zawodził nawet wtedy, gdy Łyżwiarze nie mieli żadnych szans; tak przynajmniej uważał Ornin, właściciel eskonu. Astel był innego zdania, ale Astel był Łyżwiarzem.
Eskon posiadał dwustulitrowy zbiornik paliwa, co wystarczało na blisko tysiąckilometrową podróż i wszystko byłoby w porządku, gdyby obok ogromu zalet nie istniała jedna wada – duży ciężar. Z pełnym bakiem eskon ważył niemal czterysta kilogramów, i tak musiało być, bo chociaż nietrudno byłoby zmniejszyć tę wagę, to wówczas groziłoby wywrócenie pojazdu przez silny wiatr. A na Alcedzie silny wiatr nie był niczym niezwykłym.
Po godzinie Astel dotarł do brzegu jeziora. Wjechał na plażę i zatrzymał się. Nie miał najmniejszego zamiaru kontynuować teraz podróży. Po pierwsze: była noc, a po drugie: wbrew opinii Ornina, ufał swoim prognozom pogody i był przekonany, że za dwa dni zamieć uspokoi się nieco. Wtedy będzie łatwiej. Wyłączył oświetlenie zewnętrzne i tylko blask małej lampki kontrolnej rozjaśniał ciemności. Rozłożył siedzenie, owinął się pledem i ułożył wygodnie. Mimo szczelnej karoserii i pancernej szyby oddzielającej go od świata, czuł pewien niepokój. Wiatr huczał, a lodowe bryły postukiwały, odbijając się od eskonu. Ten łomot, na tle ciągłego gwizdu, nie napawał optymizmem.
– „Ciekaw jestem, jak wygląda piekło” – pomyślał Wendeek i zaraz potem usnął.
Budził się trzykrotnie. Dwa razy, by załatwić naturalną potrzebę (eskon posiadał spust kanalizacyjny) i raz, aby spożyć posiłek. Za czwartym razem stwierdził, że może jechać dalej.
Zadymka rzeczywiście jak gdyby straciła na sile, a przynajmniej widoczność znacznie się poprawiła.
Ryknął silnik i eskon ruszył. Trudno było wjechać na lodową taflę jeziora, gdyż brzeg był stromy i pokryty zbryloną zaspą. W końcu Wendeek poradził sobie z tą przeszkodą i dalej jazda była już łatwa. Łatwa, ale jednocześnie niebezpieczna. Łatwość wynikała ze szczególnych warunków panujących na Alcedzie. Brak śniegu i porywisty wiatr, powodowały, że gładkie, lodowe powierzchnie były wolne od zanieczyszczeń. Lśniąca tafla połyskiwała wokół i Astel wiedział, że ciągnie się tak aż po horyzont – jezioro było olbrzymie, prawie jak morze. Nie widział tego, bo nieustająca zamieć wciąż ograniczała widoczność, Sporadycznie lodową płytę przedzielały spiętrzenia zamarzniętej kry, uformowane głównie w okresie jesiennym, gdy temperatury nie były jeszcze tak niskie. Kry utrudniały jazdę, lecz niebezpieczeństwo wiązało się z czym innym: lód, zmieniający – na skutek wahań temperatury – swoją objętość, poddawany był wciąż naprężeniom, których czasami nie wytrzymywał i wtedy pękał. Utworzone w ten sposób przeręble szybko powtórnie zamarzały, ale istniała groźba, że pod ciężarem eskonu puszczą. Dla zamkniętego w pojeździe człowieka oznaczać to mogło śmierć.
Ale Astel Wendeek nie zamierzał zawracać. Musiał jechać naprzód. Tak kazał Ornin, tak kazało poczucie obowiązku, i instynkt Łyżwiarza. Naprzód. Po lodzie – naprzód! Astel najchętniej wdziałby teraz buty z łyżwami i wyjechał na lód. Naprzód! Lód dla Łyżwiarza jest jak narkotyk. Jak już zaczniesz, to do końca życia musisz ciąć go ostrzem łyżwy. Zatem naprzód! Heeej! Rozsądek powstrzymywał go przed wyjściem na zewnątrz. W taką pogodę tylko bardzo dobry Łyżwiarz ma szansę sobie poradzić. Na razie Wendeek wolał nie przekonywać się, czy jest bardzo dobrym Łyżwiarzem. Opanował ogarniające go podniecenie i z uwagą spoglądał przed siebie. Omijał każdy wyglądający podejrzanie lodowy obszar. Wolał nadrobić drogi, niż później żałować popełnionego błędu. Zdawał sobie sprawę, iż wiele pól objeżdża zupełnie niepotrzebnie, ale równocześnie wiedział, że jeżeli chociaż jedno z nich grozi zarwaniem się – to już warto.
Po kilku godzinach jazdy poczuł zmęczenie. Spojrzał na zegarek, porównał z mapą wskazania radiokompasu i stwierdził, że znajduje się niedaleko osiedla pana Lejta. Zboczył z trasy. Wkrótce dojechał do brzegu jeziora.
Nagle zobaczył człowieka. Wszystkie włosy na głowie zjeżyły mu się ze strachu. Kilka metrów przed eskonem przechodził mężczyzna ubrany jedynie w obcisłe spodenki i rozpiętą koszulę, której poły szarpał wiatr. Obraz był tak absurdalny, że mógł wywołać tylko przerażenie. W tej jednej chwili Astel uwierzył w duchy. Mężczyzna nie walczył z zamiecią i choć wicher powalał go kilkakrotnie na ziemię, wstawał obojętnie, jak gdyby wcale go to nie obchodziło. Na eskon również nie zwracał uwagi. Wkrótce zniknął za białą, szalejącą zasłoną. Astelowi zaparło dech w piersiach; zesztywniało ciało, tylko serce łomotało jak oszalałe. Było niemożliwe, aby ktokolwiek zdolny był maszerować z takim spokojem podczas zamieci, i w takim stroju. Tylko pyłoszczelny skafander z odpowiednim obciążeniem gwarantował przeżycie okresu dłuższego niż dwa kwadranse.
Nie-Moż-Li-We!
Nawet Łyżwiarz nie wytrzyma czterdziestostopniowego mrozu w samych tylko gaciach. A do tego ostre kryształy lodu potrafiące porozcinać ciało do kości.
Powoli Wendeek uspokajał się. Odrzucił idiotyczną myśl o duchu. Przywidzenie – to brzmiało racjonalniej. Nigdy nie miewał przywidzeń, ale to nie oznaczało, że nie będzie ich miał do końca życia.
Reflektory eskonu wychwyciły wreszcie mur osiedla. Wendeek znalazł się pomiędzy bunkrami. Wszystkie zimowe osiedla wyglądały identycznie. Nic dziwnego – wszystkie były budowane przez tych samych budowniczych i w tym samym czasie – osiemdziesiąt lat temu, gdy rozpoczynano kolonizację Alcedy.
Wendeek zatrzymał się przed bunkrem położonym najbliżej wjazdu. Mieszkał tu Esgin, Łyżwiarz pana Lejta. Znali się bardzo dobrze, niejednokrotnie spotykali się przewożąc korespondencję. Podczas zimy i wiosną (o ile nie było zamieci) tylko Łyżwiarze potrafili przebywać większe odległości. Ich sprzymierzeńcem był lód. I łyżwy.
Otworzył szafkę. Ominął półkę z pyłoszczelnym skafandrem i wyjął jednoczęściowy, łyżwiarski kombinezon ze zbrojonego gumolitu. Prawdziwy Łyżwiarz gardzi ogrzewanym, pyłoszczelnym skafandrem. Nawet gdyby nie gardził i tak nie byłoby go stać na jego kupno. Tylko panowie osiedli posiadali takie stroje. Ornin oddał swój, co świadczyło na jego korzyść – najważniejsze było życie córki. Wendeek wdział kombinezon. Nasunął na twarz wielkie gogle i otworzył drzwiczki. Gdy skoczył do przodu, przypominał wyglądem wielkiego, czarnego pająka. Wściekły wir zamieci porwał go i rzucił o ziemię. Drzwi eskonu zatrzasnęły się automatycznie. Wendeek wstał. Tkwił po kolana w rozdrobnionej, lodowej masie. Zrobił krok do przodu i wiatr natychmiast to wykorzystał, napierając na plecy i popychając naprzód. Przywarł do ściany bunkra. Wymacał kontur drzwi i począł uderzać w nie pięściami. Minęła dłuższa chwila, nim otworzyły się. Wpadł do środka uderzając boleśnie ramieniem o podłogę. Gdy wstał, wejście było już zaryglowane. Ściągnął gogle.
– Astel! – wykrzyknął Esgin. – Skąd ty tutaj?
– Cześć – Wendeek uśmiechnął się. – Przyfrunąłem.