Obok Esgina stała jego żona, Biara.
– Jak się tu dostałeś? – zapytała zaskoczona. – W taką zamieć?
– Przyjechałem eskonem Ornina – wyjaśnił Wendeek. Usiadł przy stole. – Dajcie coś gorącego do picia.
Oczywiście – zreflektowała się Biara i podeszła do kuchenki. Wkrótce postawiła na stole miseczki z naparem. Był to ziołowy wyciąg zmieszany z mocnym winem. Mężczyźni wypili, a Biara przygotowywała kolację i przysłuchiwała się rozmowie.
– Ornin dał ci swój eskon? – zdziwił się Esgin.
– Jego córka jest chora na mroźnicę. Muszę zaraz jechać dalej – powiedział Wendeek i zmarszczył brwi. Jego słowa wywołały dziwną reakcję. Esgin i Biara nagle spoważnieli i wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Astel miał wrażenie, jakby ich czymś spłoszył.
– O co chodzi? – zapytał.
– Na mroźnicę? – Esgin zignorował pytanie. – Nie bardzo widzę związek z twoim przyjazdem.
– Jest lek na mroźnicę. Przywieźli z Ziemi. Jadę po niego do stolicy.
– Coś takiego?! – krzyknęła Biara. Zachwiała się, usiadła na krześle i ukryła twarz w dłoniach. Zaległa cisza mącona jedynie odgłosem zamieci.
– A Djorn… – szepnęła Biara.
– Co się stało? – Wendeek był zdezorientowany. – Kto to jest Djorn?
– Był – sprostował Esgin. – Brat Biary. Zmarł na mroźnicę jeszcze przed naszym ślubem, dlatego go nie znałeś.
– W porządku – Biara oprzytomniała. – Już robię kolację. Astel pewnie jest głodny.
– Tak sobie – odrzekł Astel niezgodnie z prawdą.
Podczas posiłku opowiadał o swojej podróży. Początkowo zamierzał ukryć fakt niezwykłego spotkania – czy też przywidzenia – jakie przydarzyło mu się przed samym osiedlem, ostatecznie jednak nie ominął i tego.
– Wystraszyłem się jak nigdy w życiu – zakończył. – Nie chciałbym przeżyć czegoś podobnego po raz drugi. Ten mężczyzna wyglądał tak realistycznie, że jeszcze teraz przechodzą mnie ciarki…
Esgin znowu spojrzał porozumiewawczo w stronę Biary.
Tego było za wiele!
– Co ukrywacie przede mną?
– Wczoraj Djorn zniknął – powiedział powoli Esgin. Zakaszlał sucho. Biara przysunęła się do niego i przytuliła głowę do ramienia.
– Co ty opowiadasz?! – krzyknął Wendeek. – Przecież przed chwilą sam mówiłeś, że Djorn umarł na…
– Tak – przerwał Esgin. – Ale nie został pochowany. Rodzice ukryli ciało w piwniczce pod swoim bunkrem. Wczorajszej nocy obudziła ich zamieć. Rygiel przy drzwiach – rygiel, który można otworzyć tylko od wewnątrz – był otwarty. Rozumiesz?! Ktoś otworzył drzwi! Dopiero rankiem zauważyli brak ciała Djorna. Nie wiem co się dzieje – Esgin podniósł głos – ale to musiał zrobić on! To Djorn otworzył sobie drzwi i wyszedł na zewnątrz.
Przytulona do męża Biara zaczęła dygotać. Esgin objął ją uspakajająco ramieniem.
– Legenda… – szepnął Wendeek.
– Co?
– … Przestała być legendą.
– Wytłumacz nam Astel – jęknął Esgin. – Czy to w ogóle jest możliwe?
– Jak był ubrany Djorn?
– Nie wiem… Biara, jak był ubrany?
Biara uniosła głowę. Włosy sterczały jej w nieładzie. W oczach szkliły się łzy.
– Chyba… chyba w piżamę. Tak jak… umarł.
– Zgadza się – Wendeek z trudem przełknął ślinę. Mięśnie szyi skurczem ściągnęły mu twarz ku dołowi. – Tamten był w rozpiętej koszuli.
– Czy to znaczy…?
– Tak. Widziałem Djorna. On żyje. Biara krzyknęła histerycznie.
Znowu zamieć. Podróż eskonem do stolicy. Astel starał się nie pamiętać o Djornie. -Starał się. Tylko starał – niełatwo zapomnieć, że widziało się człowieka, o którym mówią, że umarł; szczególnie, gdy jedzie się samotnie po nieprzyjaznej, lodowej pustyni, gdy mrok i pył przesłaniają widoczność, gdy huk wiatru doprowadza do szaleństwa.
Był skoncentrowany. Musiał uważać na każdy metr trasy przed sobą. Tafla stężałej na mrozie wody jeziora tylko pozornie wydawała się trwała i bezpieczna.
Nagle stało się! Nim pojął swój błąd – było już za późno. Do jednostajnego szumu zamieci dołączył obcy dźwięk: trzask pękającego lodu. Astel otworzył właz, lecz w ostatniej chwili zdołał opanować paniczny odruch by wyskoczyć. Łyżwy! Bez nich nic nie znaczył. Wyjście bez łyżew oznaczało rychłą śmierć. Wyszarpnął ze schowka torbę i przypadł do włazu. Eskon zapadał się. Astel ukrył oczy pod wiszącymi na pasku goglami, napiął mięśnie i skoczył. Huragan pochwycił lecące ciało i wyniósł poza pękającą przerębel. Chociaż raz był sprzymierzeńcem.
Spadł na lód i potoczył się po śliskiej powierzchni. Nie czuł bólu. Gumolitowy kombinezon amortyzował uderzenia. Wreszcie zwyciężył szarpiący jego ciało wiatr i zdołał usiąść. Wyciągnął z torby buty z ostrymi, długimi na kilkadziesiąt centymetrów, stalowymi listwami. Te łyżwy to był cały jego majątek, i przyszłość. Całe życie. Wdział je prosto na stopki kombinezonu i zapiął klamry. Zgrabnie skoczył na nogi. Przykucnął. Ważył teraz o dwadzieścia kilogramów więcej; buty Łyżwiarza były celowo dociążane ołowiem. Wendeek spojrzał w stronę, gdzie pozostawił tonący eskon. Zamieć ukryła wszystko. Zdawała się ukrywać nawet wspomnienia. Teraz liczyło się tylko jedno: przeżyć i zwyciężyć. Naprzód!
Kombinezon Łyżwiarza miał wmontowany precyzyjny kompas, wskazujący kierunek północy bez konieczności poziomowania. Wendeek spojrzał na niego i ruszył. Ostrożnie nabierał szybkości. Ustrzegł się błędu i nie upadł, mimo że wiatr próbował znaleźć na jego ciele powierzchnię żagla.
W kierunku stolicy sunął Łyżwiarz. Mknął niczym czarna błyskawica tnąca unoszący się w powietrzu gęsty, lodowy pył. Jego umiejętność to nie tylko siła i wytrzymałość. To artyzm jazdy, inteligencja pozwalająca wykorzystać siłę rozszalałej zamieci. Koncentracja uwagi i zgranie wszystkich mięśni.
Ze stolicy sunął Łyżwiarz. Nisko pochylona sylwetka i pracujące mięśnie nóg. Było jasno, a po niedawnej zamieci nie pozostało śladu. Na niebie świeciło słońce, które odbijało się w kryształowej powierzchni lodu, rażąc zakryte goglami oczy. Dął lekki wiatr. Mróz ściskał niemiłosiernie, lecz Astel Wendeek mógł się tym nie przejmować. Zahartowane i rozgrzane nadludzkim wysiłkiem ciało stać było na zignorowanie mrozu. Jazda na łyżwach jest ciężką pracą, gdy trzeba jechać godzinami, gdy nie wolno przystanąć, by nie zamarznąć, nie wolno zwolnić, by nie wypaść z rytmu.
Naprzód!
Na plecach miał tornister wypełniony aptecznymi pojemnikami. Wracał ze stolicy. Niósł lek na najgorszą z chorób. Na mroźnicę.
W stolicy odczuwało się atmosferę Kolonii, mieszkańcy zdawali sobie sprawę, że pochodzą z ziemi. W rozrzuconych po całej Alcedzie osiedlach również o tym wiedziano, ale wiedzieć, a zdawać sobie sprawę – to nie zawsze to samo. Ludzie tacy jak Wendeek – zapracowani i zmęczeni ciągłą walką o przetrwanie – powoli tutaj zaczęli widzieć swoją ojczyznę.
W stolicy było inaczej. Może dlatego, że wciąż przybywały statki, przywożące na swoich pokładach tysiące nowych Kolonistów. Ludzi przywożono na Alcedę często wbrew ich woli. Polityka rządu przewidywała jak najszybsze zaludnienie planety, zabierano zatem więźniów, awanturników i biedaków skuszonych nadzieją lepszego życia. A za nimi zjawiali się Ludzie Wielkiego Interesu. Nie tacy jak Ornin – to była tylko drobna płotka – zjawiali się ci, dla których pieniądz godny jest uwagi, gdy jego wartość można określić przynajmniej w milionach. Tacy byli i będą zawsze.
Wendeek wiele dowiedział się od pełnomocnika Ornina. Zaprzyjaźnił się z nim trochę, a przy alkoholu język nie lubi wstrzemięźliwości. Pełnomocnik zawiózł Astela pod kosmodrom, gdzie Łyżwiarz zobaczyć mógł z daleka startujące i lądujące rakiety. Ale tylko z daleka – płyta i otaczająca ją strefa ochronna ogrodzone były zasiekami pod napięciem prądu elektrycznego i dodatkowo kontrolowane z licznych wieżyczek obserwacyjnych. Nawet panowie osiedli pozbawieni byli prawa korzystania z rakiet. Zbyt wielu byłoby chętnych, by wracać.