– Tak – odrzekł Blend. – Zaraz po tym, gdy zabrała nam tę dziewczynkę. Ktoś z nas przypomniał sobie o legendzie palenia czarownic żywcem na stosie. Byliśmy tak wzburzeni, że nie wahaliśmy się ani chwili.
– To bardzo dobry sposób – myślę o paleniu na stosie – zauważył Anders.
– Ale niestety praktycznie niewykonalny dla kogoś, kto nie wie jak się do tego zabrać. Czarownica potrafi wymknąć się nawet dużej gromadzie ludzi.
– Tak też się słało. Nie zdołaliśmy nawet odzyskać dziewczynki.
Anders wstał z kanapy.
– Na razie wystarczą mi te informacje – powiedział. – Muszę wszystko dokładnie przemyśleć. Na jakim kosmodromie znajduje się pańska rakieta?
– W Toczont.
– A więc spotkamy się jutro o ósmej.
– Bardzo panu dziękuję – Blend uścisnął rękę Andersa. Jego zmęczona twarz wypogodziła się.
– Taki jest mój zawód – odparł sztywno Anders. Nie lubił żenujących sytuacji.
– Panie Blend! – krzyknął za wychodzącym.
– Tak? – Blend odwrócił się.
– Wcześniej wspominał pan coś o moim sercu. Wyjaśnijmy to do końca – ja jestem bez serca. Inaczej nie byłbym zabójcą.
W Toczont znajdowało się lotnisko samolotowe, natomiast sam kosmodrom – choć utożsamiany nazwą – mieścił się czterdzieści kilometrów od tej miejscowości. Ten odcinek drogi musieli przebyć wynajętym samochodem.
Była piękna pogoda, a wysokie ciśnienie atmosferyczne powodowało dobre samopoczucie. Napawające optymizmem.
Za kierownicą siedział Abejder Blend. Rozparty na drugim siedzeniu Anders beztrosko przyglądał się mijanej okolicy. Nie jechali szybko, mieli jeszcze prawie dwie godziny czasu.
– Wczoraj powiedział pan, że jest synem czarownicy – zagadnął Anders. – Bardzo mnie to zaciekawiło.
– Przyniosło mi to więcej kłopotów niż korzyści – odparł Blend obserwując uważnie szosę. – Szczególnie gdy byłem chłopcem…
– Ale żadna czarownica nie uczyni panu nic złego. Tak, zdaje się, pan to określił.
Blend westchnął i uśmiechnął się smutno.
– To pomyłka – powiedział. – Źle mnie pan zrozumiał. Nie chroni mnie żadna nadprzyrodzona siła, prawda nie jest aż tak tajemnicza. Po prostu jako potomek czarownicy noszę w genach określony kod informacyjny. Moja córka może go odziedziczyć, ale ja nigdy nie dopuszczę do tego. Dlatego nie mam i nie będę miał dzieci… Czarownice jakimś niepojętym sposobem rozszyfrowują moje pochodzenie i pozostawiają w spokoju, bez względu na to co robię. Zresztą, w swoim życiu spotkałem się z nimi tylko trzy czy cztery razy.
Anders słuchał bardzo uważnie. Każda nowa informacja o zwyczajach czarownic mogła się przydać w jego zawodzie.
– Jak to się stało, że mimo tego wszystkiego jest pan wrogiem czarownic? – zapytał.
Blend zerknął przez ramię, po czym wyjął ściereczkę i przetarł przednią szybę, chociaż wydawała się ona czysta.
– Wychował mnie ojciec – odparł. – Bardzo kochał matkę. Dopiero gdy była w ciąży dowiedział się kim była naprawdę. Nigdy za wiele o tym nie mówił, ale wiem, że dla niego były to ciężkie chwile. Należał do ludzi prostolinijnych, a pokochał kobietę stworzoną do czynienia zła… Matka umarła przy porodzie. Przykro tak mówić, ale było to dla mnie szczęśliwe…
Anders nie przerywał chaotycznej nieco opowieści Blenda. Najbardziej uderzył go jeden szczegół: zdarzyło się już, że zwykły śmiertelnik pokochał czarownicę. W tym świetle wczorajsze wydarzenia nabrały odmiennego znaczenia. Znowu ożyła w jego wyobraźni kobieca postać.
„Czy to możliwe?” – wciąż takie samo pytanie. Trzeba znaleźć na nie odpowiedź, rozwiązać zagadkę ludzkiej psychiki, l chyba to powoduje, że jedzie teraz z Blendem; nie pieniądze, nie serce.
– Ojciec nigdy już nie był szczęśliwy – kontynuował Blend. – Nie mógł zapomnieć o matce. Nie wierzył, że jego miłość mogła być wymuszona czarem, że wszystko można zniszczyć innym zaklęciem. Był przekonany, że darzył ją prawdziwym uczuciem i to jeszcze bardziej go przygnębiło…
Słowa Blenda docierały do Andersa jak odpowiedzi na pytania, które pojawiały się w jego mózgu. Odpowiedzi niejasne, budzące nowe wątpliwości, ale jednak odpowiedzi. Był jak dziecko, dla którego każda odpowiedź rodzi nowe pytanie.
– … Gdy miałem dwanaście lat, ojciec umarł – mówił dalej Blend. – Od tej pory żyję na własny rachunek. Różnie mi się układało, na ogół niezbyt szczęśliwie, dopiero na Chiropterze odnalazłem samego siebie. W sumie krótko przebywałem na tej planecie, ale łączy mnie z nią trudna do określenia więź… tam jest moja ojczyzna, moi przyjaciele… Trzeba to ratować bez względu na cenę…
Nagle Anders wyczuł w powietrzu jakieś groźne fluidy. Jego zmysł telepatyczny ledwo zdążył zarejestrować niebezpieczeństwo – a już było za późno. Samochód pędzący z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę błyskawicznie zbliżał się do centrum sygnałów agresji.
Z pobliskich zarośli wyprysnęły widoczne nawet przy dziennym świetle ogniste smugi. Huk wystrzałów zlał się z piskiem opon i trzaskiem łamanej karoserii. Samochód przekoziołkował, wtoczył się do rowu i zatrzymał na ścianie krzaków. Brzdęknął jeszcze opadający kawałek blachy, po czym zapadła cisza; tak zupełna, jakby umarł cały świat.
Anders otworzył oczy. Nad nim wisiał kawałek błękitu – to niebo zaglądało przez rozbitą szybę.
Stwierdził, że leży na tylnym siedzeniu, przysypany trudnymi do zidentyfikowania odłamkami. Poruszył się i wtedy całe jego ciało przeszył potworny ból. Przełamał go. Z wysiłkiem podgiął nogi; uniósł ręce. Był cały, potłuczony, ale cały. Ponownie zamknął oczy i skupił się na odczycie sygnałów zewnętrznych. Docierało do niego wiele przemieszanych stanów emocjonalnych, wskazujących, iż w pobliżu znajduje się kilku ludzi, ale spośród nich wybijał się jeden; krzyczał bólem i męką. Beznadziejnością.
Pomocy!
To musiał być Abejder Blend.
Anders podniósł się, pokonując niemoc własnego ciała. Spostrzegł, że przednie siedzenie zmieniło swoją pozycję – oparcie leżało niemal poziomo, a nad nim wisiał wepchnięty do środka przód samochodu. W utworzonej w ten sposób szczelinie tkwiło ciało mężczyzny, chociaż wydawało się niemożliwe, by mogło zmieścić się tam choćby dziecko. Odbierany przez Andersa sygnał wskazywał, że Blend żyje.
Nagle przy samochodzie pojawiło się kilku mężczyzn. Jeden z nich po krótkiej szarpaninie zdołał otworzyć pogięte samochodowe drzwi. Zajrzał do środka, trzymając w wyciągniętej ręce rewolwer. Jego oczy spotkały się z oczami Andersa; zmarszczył brwi i naraz twarz wykrzywił mu wyraz przestrachu i niedowierzania. Gwałtownie cofnął się.
– Czy pan… nazywa się… Anders? – zapytał wykrzykując niemal nazwisko. Opierając się na odczycie telepatycznym, Anders zdecydował nie ukrywać swojej tożsamości. Przytaknął.
Nieznajomy wyskoczył z rozbitego samochodu.
– Chłopaki! – krzyknął rozpaczliwym głosem do swoich towarzyszy. – Co myśmy narobili?! To Anders!
Upłynęła dłuższa chwila, nim któryś z mężczyzn zapytał:
– Zabójca czarownic?
– Widziałem go kiedyś na wiecu w Bonon. To z pewnością on. O rany! Co myśmy najlepszego zrobili?!
– Dość! – krzyknął Anders. – Lepiej wyciągnijcie mnie z tego wraka.
Mężczyźni pomogli Andersowi wydostać się ż samochodu.
– Nie chcieliśmy tego – powiedział ten, który go rozpoznał. – Nie mieliśmy pojęcia, że to pan.
– Jak się nazywasz?
– Ramos.
– Porozmawiamy o tym później, Ramos – rzekł Anders. Dzięki swemu telepatycznemu darowi wiedział, że usłyszał prawdę; kłamstwo wywołuje zaburzenia odczytu, które tu nie wystąpiły. – Najpierw pomóżcie mojemu towarzyszowi. Źle z nim, ale żyje.