Выбрать главу

Thalis poderwał się, ale widok miotacza ponownie przygwoździł go do ziemi.

– Nie znam von Rotterna!

– Ale on zna ciebie. Przysyła nas, byś zapłacił za śmierć jego córki!

– Was?

– Mnie i Nancy…

– Nancy! – w głosie Tresor brzmiała rozpacz. Leżąc na wznak, czerwona z gniewu, wyglądała bardzo staro.

Nancy Horn uniosła hardo głowę. Ścisnęła mocniej rękojeść laserownika.

– Jaką karę wymyślił dla mnie von Rottern? – zapytał Thalis.

– Najprostszą na świecie. Śmierć za śmierć.

Zapadła cisza. Przerwała ją Sylwia Tresor:

– Pułkownik jest oficerem. Trzeba odwieźć go na Ziemię. Sąd wyda wyrok, zgodnie z prawem…

Szyderczy śmiech Enis zabrzmiał niemal jak wystrzał.

– Teraz prawem jest wola von Rotterna.

– Nie znałem jego córki. Podczas walki wiele… – nagle Thalis zamilkł; nie chciał wypowiadać słów, które mogłyby brzmieć jak błaganie.

– A co ze mną i załogą? – zapytała kapitan Tresor.

– Nic.

– …?

– Po prostu nic. Oczekuję na przybycie patrolowca, którego załoga całkowicie oddana jest von Rotternowi. Razem z Nancy wsiądziemy na jego pokład i odlecimy. Wcześniej rozhermetyzujemy odcięty awaryjnymi grodziami człon dowodzenia. Wasze ciała, twoje i Thalisa – rozerwie próżnia.

– Nancy! – padł okrzyk ostatniej nadziei. Nancy Horn milczała.

– Nie możemy- sobie pozwolić na świadków – dokończyła Enis. – Von Rottern nigdy by nam tego nie wybaczył.

* * *

Gdzieś w kosmosie, z dala od materii skupionej w postaci gwiazd i planet, mknie siłą bezwładu niszczyciel „Eliza”.

Rotacyjny ruch statku wywołuje złudzenie osłabionej grawitacji, lecz załoga wie, że silniki nie pracują; nie mogą pracować, gdyż człon dowodzenia jest sztucznie odcięty grodzią awaryjną. Za dwieście czterdzieści godzin – jeżeli grodź nie otworzy się – komputer maszynowni uruchomi automatyczne zasilanie i skieruje „Elizę” w te współrzędne nadprzestrzeni, które statek ostatnio opuścił. Będzie oznaczało to powrót awaryjny.

Komputer maszynowni mógłby zadziałać wcześniej, włączony odpowiednim, tajnym symbolem programu, znanym przez kapitana,,Elizy” i jej adiutanta, ale obie kobiety znajdują się w odciętym członie dowodzenia.

Człon dowodzenia…

Dwie rozciągnięte na podłodze ludzkie postacie to kapitan Sylwia Tresor i pułkownik Saimon Thalis. Dziewczyna figurująca w kartotekach jako Enis Colins słoi nad nimi w rozkroku potrząsając miotaczem. Oparta o drzwi kabiny adiutant Nancy Horn, ze śmiertelnie poważną miną wpatruje się w swój własny, kieszonkowy laserownik.

Ale najważniejszy jest tutaj von Rottern, to on stworzył plan… Jest najważniejszy, lecz nieobecny.

I nagle:

– Enis! – krzyczy Nancy Horn.

Enis odwraca się i wtedy paraliż chwyta jej system nerwowy szybciej, aniżeli bodziec zrozumienia zdążył zrodzić się w mózgu.

– Enis! – krzyczy po raz drugi Nancy Horn. Opuszcza laserownik, z którego przed chwilą strzelała.

Enis leży nieruchomo na podłodze. Nancy doskakuje do niej i podnosi upuszczony miotacz.

– Brawo Nancy – mówi Sylwia Tresor. Podnosi się z podłogi. – Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.

– Nie ruszać się! – Nancy znowu krzyczy, jak gdyby nie umiała już mówić normalnie.

Kapitan Tresor ponownie pada na posadzkę. Nie rozumie niczego. Jeszcze nie rozumie.

– Jest pan wolny, pułkowniku – Nancy wciąż jest poważna.

Thalis wstaje, prostuje się niezgrabnie i naraz, drapieżnie kocim ruchem, doskakuje do Nancy. Ale dziewczyna jest szybsza, w ostatniej chwili wymyka się spod wyciągniętego ramienia.

– To nie blef – mówi i na dowód kładzie miotacz i laserownik na krzesło. Sylwia Tresor łakomie spogląda na broń, lecz ta leży zbyt daleko.

– O co chodzi? – zadaje sakramentalne pytanie Thalis.

W tej samej chwili Enis odzyskuje przytomność. Brak jej sił, aby się podnieść, więc niczym wielki robak wije się na podłodze.

– O co chodzi Arch? – pyta i ona.

– Von Rottern jest głupcem. Właśnie to udowadniam.

– Jak się stąd wydostaniemy?! – Thalis chwyta Nancy za rękę. Zaufanie to jego jedyna szansa.

– Poczekamy na patrolowiec von Rotterna – odpowiada Nancy Horn. – Znam hasło, polecą dokąd zechcę.

– To znaczy…?

– Dokąd pan zechce, nie mam wyboru.

– Musimy się śpieszyć, ktoś z załogi „Elizy” może zaraz wyjść na zewnątrz statku i próbować dostać się do nas…

– Zdążymy…

– Arch! – krzyczy ochryple Enis. – Bez von Rotterna nigdy nie będziesz znowu mężczyzną. Zastanów się!

Pułkownik jest zdezorientowany, nawet Sylwia Tresor kamienieje i przestaje myśleć o leżącej na krześle broni.

– Majaczy. To reakcja na działanie laserownika – wyjaśnia Nancy Horn, lecz równocześnie przypomina sobie słowa von Rotterna: „To jest właśnie moja gwarancja. Wykonasz zadanie i powrócisz, aby być znowu sobą, Archem Benetem.”

Ale jeszcze inne słowa dźwieczą w uszach dziewczyny: „Wnuk Berta Beneta będzie wielkim człowiekiem”.

Nancy przygląda się Thalisowi i dziwnie uśmiecha się na myśl, że von Rottern zbyt pobieżnie potraktował tę przepowiednię.

Saimon Thalis, mimo swego wieku, jest przystojnym mężczyzną. Wystarczająco przystojnym na ojca wielkiego człowieka.

Patrolowiec von Rotterna przybija do niszczyciela „Eliza”. Jego dowódca wie jedno: ma słuchać rozkazów kobiety, która poda mu hasło.

ŁYŻWIARZ

Alceda to planeta, na której nigdy nie pada śnieg. Czas mija znacząc swe istnienie porami roku; po wiośnie następuje lato, po lecie jesień, a po jesieni – zima, ale nawet zimą nie pada śnieg, i nikt nie wie dlaczego, bo wody nie brakuje. Wygląda na to, że śnieg jest wynalazkiem Ziemi.

Zimową porą nawet w strefie równika temperatura wynosi ponad minus trzydzieści stopni Celsjusza. W skali Wszechświata nie jest ona wcale niska, ale dla człowieka – ledwie do zniesienia. Lecz ludzie żyją tu i mają się różnie: źle i dobrze. Na ogół jednak źle.

Astel Wendeek odpoczywał w swoim bunkrze. Spał. Na dworze szalała zamieć; wicher dął ostrym, lodowym pyłem, pochodzącym z wietrznej erozji lodu i skostniałej od mrozu ziemi. W taką pogodę szczególnie docenia się szczelność i ciepło własnego bunkra.

Zbudziło go łomotanie do drzwi. Najpierw pomyślał, że odłamała się jakaś lodowa bryła i tłucze teraz o ściany, lecz stukot nie ustawał; był rytmiczny i natarczywy. Otworzył drzwi. Do środka momentalnie wtargnęła biała, hucząca mgła. Gnana podmuchem spenetrowała każdy zakątek bunkra, by osiąść połykającym szronem na podłodze i sprzętach. Uspokojona cząstka zamieci. Do przedsionka wszedł mężczyzna ubrany w ciężki, pyłoszczelny skafander. Wendeek naparł na drzwi całym ciężarem ciała, domknął je i zaryglował. Mężczyzna uchylił zaparowaną szybę hełmu i rozluźnił zaciski.

– Dzień dobry, panie Ornin – powiedział Wendeek. – Straszna zamieć, co?

Ornin westchnął i usiadł na krześle.

– Widywałem gorsze.

– Ja nie pamiętam takiej – Wendeek nastroszył się. Znał ten ton. Coś się szykowało. Nie mogło być inaczej, Ornin nigdy nie odwiedzał swoich wasali bezinteresownie.

– Krótko żyjesz.

– Mam dwadzieścia trzy lata i…

– I jesteś Łyżwiarzem. Moim Łyżwiarzem. Nie ma dla ciebie strasznych zamieci.

– … Nie ma – powtórzył cicho Wendeek. Zdjął z pieca czajnik z gotują się wodą…

– Wrzątek czy napar? – zapytał.

– Napar.

Ornin zdjął rękawice i chwycił miseczkę z gorącym płynem.

– Zimno tu u ciebie – powiedział.

Wendeek wzruszył ramionami.

– Dla mnie akurat. Jestem Łyżwiarzem.

– Przejdźmy do rzeczy – Ornin odstawił miseczkę. Jego twarz przybrała zatroskany wyraz. – Latros jest chora.

Wendeek zesztywniał. Latros była córką Ornina. Jedyną, ukochaną córką. Wendeek był synem jej niańki i jako dzieci spędzali ze sobą dużo czasu, ale po osiągnięciu pełnoletności skończyła się przyjaźń. Ornin był właścicielem osiedla, panem zatrudniającym dziesiątki ludzi, a Wendeek nikim. Dokładnie nikim. Potem został Łyżwiarzem, lecz nadal był nikim.

Gdy miał osiemnaście lat, stwierdził, że kocha pannę Ornin. Szesnastoletnia wówczas Latros, początkowo przyjmowała jego hołdy, lecz wkrótce – zapewne pod wpływem ojca – odcięła się od wszelkich kontaktów. W ciągu ostatnich trzech lat nie zamieniła z Wendeekiem ani słowa. A teraz była chora i potrzebowała pomocy.