Kombinezon Łyżwiarza miał wmontowany precyzyjny kompas, wskazujący kierunek północy bez konieczności poziomowania. Wendeek spojrzał na niego i ruszył. Ostrożnie nabierał szybkości. Ustrzegł się błędu i nie upadł, mimo że wiatr próbował znaleźć na jego ciele powierzchnię żagla.
W kierunku stolicy sunął Łyżwiarz. Mknął niczym czarna błyskawica tnąca unoszący się w powietrzu gęsty, lodowy pył. Jego umiejętność to nie tylko siła i wytrzymałość. To artyzm jazdy, inteligencja pozwalająca wykorzystać siłę rozszalałej zamieci. Koncentracja uwagi i zgranie wszystkich mięśni.
Ze stolicy sunął Łyżwiarz. Nisko pochylona sylwetka i pracujące mięśnie nóg. Było jasno, a po niedawnej zamieci nie pozostało śladu. Na niebie świeciło słońce, które odbijało się w kryształowej powierzchni lodu, rażąc zakryte goglami oczy. Dął lekki wiatr. Mróz ściskał niemiłosiernie, lecz Astel Wendeek mógł się tym nie przejmować. Zahartowane i rozgrzane nadludzkim wysiłkiem ciało stać było na zignorowanie mrozu. Jazda na łyżwach jest ciężką pracą, gdy trzeba jechać godzinami, gdy nie wolno przystanąć, by nie zamarznąć, nie wolno zwolnić, by nie wypaść z rytmu.
Naprzód!
Na plecach miał tornister wypełniony aptecznymi pojemnikami. Wracał ze stolicy. Niósł lek na najgorszą z chorób. Na mroźnicę.
W stolicy odczuwało się atmosferę Kolonii, mieszkańcy zdawali sobie sprawę, że pochodzą z ziemi. W rozrzuconych po całej Alcedzie osiedlach również o tym wiedziano, ale wiedzieć, a zdawać sobie sprawę – to nie zawsze to samo. Ludzie tacy jak Wendeek – zapracowani i zmęczeni ciągłą walką o przetrwanie – powoli tutaj zaczęli widzieć swoją ojczyznę.
W stolicy było inaczej. Może dlatego, że wciąż przybywały statki, przywożące na swoich pokładach tysiące nowych Kolonistów. Ludzi przywożono na Alcedę często wbrew ich woli. Polityka rządu przewidywała jak najszybsze zaludnienie planety, zabierano zatem więźniów, awanturników i biedaków skuszonych nadzieją lepszego życia. A za nimi zjawiali się Ludzie Wielkiego Interesu. Nie tacy jak Ornin – to była tylko drobna płotka – zjawiali się ci, dla których pieniądz godny jest uwagi, gdy jego wartość można określić przynajmniej w milionach. Tacy byli i będą zawsze.
Wendeek wiele dowiedział się od pełnomocnika Ornina. Zaprzyjaźnił się z nim trochę, a przy alkoholu język nie lubi wstrzemięźliwości. Pełnomocnik zawiózł Astela pod kosmodrom, gdzie Łyżwiarz zobaczyć mógł z daleka startujące i lądujące rakiety. Ale tylko z daleka – płyta i otaczająca ją strefa ochronna ogrodzone były zasiekami pod napięciem prądu elektrycznego i dodatkowo kontrolowane z licznych wieżyczek obserwacyjnych. Nawet panowie osiedli pozbawieni byli prawa korzystania z rakiet. Zbyt wielu byłoby chętnych, by wracać.
Ze zdobyciem leku na mroźnicę Astel nie miał żadnego kłopotu. Co by nie było – w miarę swoich możliwości, Ziemia troszczyła się o mieszkańców Alcedy. Zależało jej na udanej kolonizacji. A Ludziom Wielkiego Interesu zależało na zyskach. Inwestowali miliardy, aby zarobić biliony: biliony – by zarobić tryliony. Sekstyliony. I jeszcze więcej…
Astel Wendeek, który w porównaniu z nimi był nikim, dojeżdżał do osiedla pana Lejta. Przed murem zwolnił i ostrym zakosem wjechał między bunkry. Na zewnątrz nie zobaczył nikogo. Przysiadł na kamiennej ławie przed bunkrem Esgina i zabrał się do zdejmowania łyżwiarskich butów. Mróz, na razie bez powodzenia próbował zawładnąć rozgrzanym ciałem, ale już szczypał, wykorzystując chwilowy brak ruchu. W skali Celsjusza było pewnie około minus pięćdziesięciu stopni.
Ciszę przerwał odgłos otwieranych drzwi. Dochodził z bunkra naprzeciwko, odległego o jakieś trzydzieści metrów. Astel spojrzał w tamtym kierunku. Dostrzegł dwie ludzkie sylwetki. Dokończył rozpinanie butów i powstał. Zachwiał się; po wielu godzinach jazdy nogi niepewnie wyczuwały grunt. Dwie postacie zbliżyły się. Wyglądały dziwnie kontrastowo…
Wendeek wrzasnął przeraźliwie i nieprzytomny ze strachu rzucił się do drzwi bunkra Esgina. Podchodziło do niego dwóch mężczyzn. Jeden ubrany był w gruby ocieplacz i opatulony szalami, tak jak należało, ale drugi… W drugim Astel rozpoznał mężczyznę napotkanego podczas zamieci. Nie mógł się mylić, poznał go po krótkich spodenkach t rozchełstanej koszuli.
– Esgin! Ratunku…! – Wendeek walił w drzwi pięściami. – Otwieraj!
Drzwi pozostawały nieruchome.
– Esgin!
Niespodziewanie z wnętrza bunkra dobiegł odgłos wystrzału z broni palnej. Kula nie przebiła grubych drzwi, utkwiła gdzieś między deskami. Wendeek upadł na ziemię. Dwaj mężczyźni byli coraz bliżej.
– To ja, Astel! Nie strzelaj Esgin. Otwórz! Cisza.
– Otwieraj! Zaraz tu będzie Djorn. Esgiiiin!
Minęła wieczność nim szczęknął rygiel zasuwy. Powoli drzwi uchyliły się. Wendeek kopnął w nie z całej siły i wturlał się do bunkra.
– Zamykaj! – krzyknął. Niepotrzebnie, bo Esgin był równie przerażony i zatrzasnął drzwi nie czekając na ponaglenie.
Wendeek siedział na podłodze i ciężko dyszał. Działy się rzeczy niepojęte; zmarli zmartwychwstają, a przyjaciele strzelają do przyjaciół.
Stukot do drzwi:
– Wpuść nas Esgin! Opamiętaj się.
– Wynoście się! – Esgin uniósł sztucer i wystrzelił. Wendeek spojrzał na niego ze zdumieniem.
– Czego oni chcą? Kto tu ma się opamiętać? – zapytał. Głos mu drżał.
– Esgin! – nalegał głos zza drzwi. – Kto do ciebie przyjechał?
– Nazywam się Wendeek – odparł Astel. Wreszcie zapanował nad strachem. – Jestem Łyżwiarzem Ornina. A kim, do diabła, wy jesteście?
– Mówi Lejt. Wendeek, znasz mnie przecież. Otwórz drzwi. Astel spojrzał pytająco na Esgina. Ten energicznie pokręcił głową.
– Ani się waż! – syknął.
– Po co? – krzyknął Wendeek.
– Porozmawiamy. Esgin niczego nie chce zrozumieć, może ty go przekonasz.
– Ja też niczego nie rozumiem.
– Dlatego chcę porozmawiać.
– Kto jest z tobą?
Cisza. Wendeek domyślił się, że Lejt uzgadnia odpowiedź.
– Jestem Djorn. Brat Biary – odezwał się inny głos. Esgin ponownie przymierzył sztucer do strzału.
– Zaczekaj – wstrzymał go Wendeek.
– Siła nieczysta – usłyszał w odpowiedzi – Djorn dawno umarł…
– Słyszałem, że Djorn nie żyje – krzyknął Wendeek przez drzwi.
– To nieprawda. Chorowałem tylko. Otwórz, to wszystko ci wytłumaczę.
– Wynoście się! – wtrącił Esgin i wypalił ze sztucera. W jego oczach błyskało szaleństwo. – Wynoście!
– Wendeek!
– Zostawcie mnie – zdecydował Wendeek. – Ufam Esginowi.
– Zastanów się.
– Dobrze. Ale na razie ufam Esginowi. Wynoście się. To jego bunkier.
Lejt i Djorn nie nalegali dłużej. Wendeek nie wiedział czy odeszli, w każdym razie spoza drzwi nie dochodził żaden odgłos.
Esgin położył sztucer na stole. Usiadł. Jego przygarbiona sylwetka wyrażała rozpacz i zniechęcenie.
– Co mam robić, Astel? – zapytał ochrypłym głosem.
Wendeek wzruszył ramionami. Wciąż siedział na podłodze, lecz nawet tego nie zauważał.
– To naprawdę Djorn?
Esgin przytaknął.
– Biara też go poznała. Niewiele się zmienił.
– Właśnie! A gdzie Biara?
– Uwierzyła im – Esgin skulił się jeszcze bardziej. – Jest u Lejta. On pierwszy dał się nabrać i teraz namawia innych.
– W co uwierzyła?!
Esgin wyprostował się. Znowu dziwny blask mignął w jego oczach.
– We wszystko. Że Djorn żyje. Że żyjeee…! – zaczął krzyczeć.
– Bo to prawda – rzekł po chwili Wendeek. – To prawda. Djorn żyje. Dziwnie wygląda, nie boi się zimna, ale jest żywy. Jak ja i ty. Rozmawialiśmy przecież.
– Zamknij się! To trup! Trup!
Wendeek wstał.
– Wiozę lekarstwo na mroźnicę – wskazał wiszący na plecach tornister. – To się skończy.
Esgin uśmiechnął się drwiąco.