Выбрать главу

– Za późno. Wiesz ilu zmarłych na mroźnicę jest ukrywanych?

– Myślisz, że oni też…

– Jestem pewien. Jak wszyscy, wstaną, załatwią nas. Jak amen w pacierzu. Teraz Djorn udaje, bo jest sam.

– A może… – Wendeek nie dokończył zaczętego zdania. Nagle zmienił się na twarzy. Skurcz usztywnił mu policzki.

– Moje łyżwy! – krzyknął. – Zostały tam!

Podbiegł do drzwi. Chwycił za rygiel. Esgin rzucił się w jego kierunku. Ciężarem ciała zwalił Astela na ziemię.

– Co robisz?!

– Przed bunkrem zostały łyżwy. Z tego wszystkiego zapomniałem o nich. Puść! – Wendeek odepchnął Esgina. – Muszę wyjść.

– Astel! – Esgin chwycił go mocno za ramię. – Nie zostawiaj mnie.

– Muszę. Tam są łyżwy. Też jesteś Łyżwiarzem, wiesz co dla mnie znaczą.

– Jak wyjdziesz, to nie wrócisz. Nie wpuszczę cię.

– Wychodzę!

– Zabiorą ci leki.

– Wychodzę.

Astel Wendeek wyszedł z bunkra. Drzwi za nim momentalnie zatrzasnęły się. Na kamiennej ławie siedział Djorn, a przy jego nogach leżały łyżwy. Astela znowu zaczął ogarniać paniczny strach. Niesamowicie wyglądał człowiek noszący w środku zimy letnie odzienie. Djorn spoglądał na Astela, lecz nie poruszył się. Ten spokój działał odprężające.

Zza bunkra wyszedł Lejt.

– Cześć Wendeek – powiedział łagodnie i wyciągnął rękę. Wendeek uścisnął dłoń w grubej, futrzanej rękawicy.

– Co się dzieje, panie Lejt? – zapytał pośpiesznie.

– To jest Djorn – Lejt wskazał w kierunku ławki. Człowiek w krótkich spodenkach uniósł pokojowo rękę.

– Cześć Djorn – wykrztusił Wendeek. – Oddaj mi łyżwy.

– Są twoje. Wcale ich nie zabierałem.

Wendeek niepewnie podszedł do ławki. Gwałtownym ruchem chwycił łyżwiarskie buty.

Nic się nie wydarzyło.

– Chodźmy do mnie – zaprosił Lejt. – Strasznie zimno dzisiaj.

– Nie! – zaprotestował Wendeek. – Muszę jechać – bacznie rozejrzał się. Wciąż nie był pewien, czy ktoś nie spróbuje go zatrzymać. Lejt nie nalegał.

– Pytałeś co się dzieje – powiedział. – Dzieją się wielkie rzeczy. Wkrótce Alceda będzie dla ludzi rajem. Wiemy już jak się przystosować.

– … Kto wie?

– Djorn, ja i paru innych. Niedługo będą wiedzieli wszyscy. Mroźnica to choroba adaptacyjna. Kto przez nią przejdzie, tego organizm przystosowuje się do tutejszych warunków klimatycznych. Wiem, że logika burzy się przeciwko temu, ale taka jest prawda.

– Dlaczego mam panu wierzyć? – zawahał się Wendeek.

– A dlaczego nie? Czy wyglądam na szaleńca?

– A ja? – odezwał się Djorn i wstał z ławki. – Czy nie jestem dowodem? – rozchylił poły koszuli i wskazał obnażony tors.

Wendeek wzdrygnął się. Jego własne ciało, choć okryte kombinezonem, drętwiało od mrozu.

Djorn zbliżył się.

– Nie podchodź! – krzyknął Wendeek. Djorn zatrzymał się.

– Chyba nie wierzysz w duchy? – zapytał Lejt.

* * *

Naprzód!

Astel Wendeek mknął po lodowej tafli. Znów był w swoim żywiole. Odczuwał zmęczenie, ale do osiedla Ornina było już niedaleko. Na plecach ciążył tornister z lekami.

Naraz gładką taflę skutego lodem jeziora przecięło spiętrzenie zamarzniętej, nieruchomej kry. Astel nie zwolnił tempa. Ocenił szerokość przeszkody i uznał, że nietrudno mu będzie sobie z nią poradzić. Podjechał bliżej i wyskoczył w górę. W locie podkurczył nogi, bacząc by nie zahaczyć łyżwą o bryły lodu. Wprawnie opadł po drugiej stronie zapory. Jechał dalej.

Naprzód!

Wciąż myślał o Djornie. Nagle przyszło mu do głowy, że gdyby zdjął z pleców tornister i rzucił go w najbliższą, lodową zaspę, to może wtedy wreszcie przestałby być nikim.

CZCICIEL SŁOWA

Łowcy niewolników wypływali w morze,

łupili okoliczne wyspy i przywozili ludzi,

którymi handlowali jak bydłem.

Pewnego dnia schwytali córkę Czciciela Słowa.

Eric Martinet był pijany. Wracał do domu, lecz nie najkrótszą z możliwych dróg, gdyż jego błędnik nie kontrolował kierunku. Żadna cząstka jego mózgu nie kontrolowała niczego.

Przechodząc obok rynku usłyszał gwar i dostrzegł skupisko ludzi otaczających handlową platformę. Zbliżył się i wcisnął pomiędzy gapiów; przekrwionymi oczami spojrzał na przedmiot zainteresowania tłumu. Na platformie stała kobieta, przepasana jedynie biodrową opaską. Była piękna – tyle widział Eric Martinet – piękna – widział to mimo mgły mamiącej jego pijacki wzrok.

Otumaniony trunkami nie zauważył zimnej obojętności malującej się na twarzy dziewczyny, ani gorejących nienawiścią oczu. Nie mógł tego zauważyć, tak samo jak większość zebranych nie dostrzegała fioletowego tatuażu na jej nagich plecach.

Tatuaż przedstawiał wielką pięść ściskającą głowę węża z długim rozdwojonym językiem, lecz mogli podziwiać go tylko ci, którzy stali z tyłu platformy.

Minęło sporo czasu nim Eric zorientował się, że licytacja już trwa. Kobietę sprzedawano jako niewolnicę. Padały sumy wykrzykiwane głównie przez mężczyzn. Początkowo prowadzący licytację nie mógł nadążyć z powtarzaniem ofert, jednak w miarę, gdy kwoty były coraz wyższe, atmosfera stawała się mniej gorączkowa, zyskując wszakże na napięciu.

Dziewczyna słała nieruchomo, jakby nieobecna, jakby nie o nią trwała walka wykrzykiwanych cyfr. Nie wstydziła się swojej nagości, ani też jej nie eksponowała. I nagle – nie! To niemożliwe – nagle Ericowi wydało się, że ta piękna istota spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

– Dwieście – krzyknął bez namysłu.

Prowadzący licytację jak echo powtórzył liczbę i zamarł. Dziesiątki twarzy zwróciło się w stronę Erica. Dwieście siejów było olbrzymią sumą, nawet najpiękniejsza kobieta świata nie była jej warta.

– Ten człowiek jest pijany! – padł okrzyk.

– Nie wie co mówi!

– Wypraszam sobie – powiedział Eric i zatoczył się.

– To Martinet – ktoś go rozpoznał. – Ten bokser. Nie słuchajcie go, jest skończony.

– Ja sobie wypraszam – powtórzył z uporem Eric.

– Dwieście! – krzyknął po raz drugi.

Prowadzący rozejrzał się niepewnie, ale zmuszony był powtórzyć ofertę. Tym razem nikt się nie odezwał.

– Dwieście… – powiedział po raz trzeci Prowadzący. – Sprzedana! Proszę kupca o podanie nazwiska i uiszczenie opłaty.

Eric Martinet roztrącając zebranych dotarł do platformy. Wspiął się na nią, korzystając z pomocy kilku najbliższych mężczyzn. W głowie miał straszliwy mętlik; świat wciąż nabierał rozpędu, przymierzając się do wirowania… W końcu Eric nie wytrzymał i poddał się chaosowi. Upadł na deski.

„Jeden, dwa, trzy…” – liczył sędzia ringowy. Eric usiłował wstać. Nie dał rady. -… Cztery, pięć…” – widzowie zaczęli gwizdać i krzyczeć -,,.,. sześć, siedem, osiem…”

– Panie, co pan?! – Prowadzący licytację trzymał Erica za poły marynarki. Wrócił świat teraźniejszy.

Martinet z ulgą stwierdził, że nie znajduje się na ringu. Nie musi zatem wstawać, choćby liczono do dziesięciu, do stu, do tysiąca; NIE MUSI wstawać! Ale MOŻE, bo nie czyha na niego facet w bokserskich rękawicach.

Więc wstał.

Tylko krzyki i gwizdy tłumu były rzeczywistością.

– Oszust!

– Płać! Dawaj forsę!

– Zamknąć go!

– Mówiłem, że to Martinet! – krzyczał z zacietrzewieniem jakiś mężczyzna. – Dawno się skończył. Założę się, że nie ma złamanego grosza.

Eric Martinet rozerwał podszewkę zabrudzonej kurtki. Na deski platformy wypadł plik spiętych spinaczem banknotów. Zapadła cisza; jak gdyby jakiś zły duch odebrał wszystkim mowę.

– Sto slejów – oznajmił Prowadzący. Eric rozerwał drugą stronę kurtki.

– Razem dwieście slejów – poinformował Prowadzący. – Niewolnica została opłacona.

– Kobieto – zwrócił się do dziewczyny. – Od dzisiaj panem twojego życia jest Eric Martinet – wyrzekł zwyczajową formułę.

Martinet objął ramię swojej niewolnicy. Niespodziewanie stracił równowagę i pogrążył się w nieświadomości…

* * *

Obudził się z okropnym kacem. Usiadł na łóżku i rozgarnął dłońmi potargane włosy. Otrząsnął się; bolała go głowa, a w ustach czuł niesmak. Kac!

Sięgnął do szafki i odszukał butelkę, na szczęście nie była pusta. Krzywiąc się wypił kilka łyków alkoholu, swojego żelaznego zapasu na wypadek przykrych porannych przebudzeń.