– Tak – odparł Anders. – Zainteresowała mnie ta historia… i ta kobieta… – naraz zorientował się, że po raz pierwszy w życiu przyjął zlecenie nie znając właściwie szczegółów. A w dodatku na tak niską cenę zgodził się ostatnio przed wielu laty, gdy był jeszcze młody i niedoświadczony.
Wciąż zastanawiał się, czy to możliwe, by czarownica rzuciła urok na człowieka stojącego na magicznym znaku. Wolał nie wspominać przed Blendem o tym incydencie, wolał nie wspominać o nim nawet przed samym sobą.
– Skoro doszliśmy do porozumienia – podjął Anders rozpierając się na kanapie – proponuję, żeby opowiedział pan o waszych kłopotach. Zaraz, zanim się rozstaniemy. Trzeba dążyć do jasnych sytuacji.
– Oczywiście – przytaknął Blend. – Planeta Chiropter nie jest rajem, ale, co by nie mówić, jest dobrym miejscem na rozpoczęcie nowego życia dla takich ludzi jak ja i moi towarzysze – nie mających nic prócz bezzwrotnego dofinansowania od rządu popierającego akcje kolonizacyjne. Jest nas dwustu trzydziestu czterech. Na Chiropterze osiedliliśmy się jakieś dwa lata temu. Znajdowała się tam stacja naukowo-badawcza, ale była nią tylko z nazwy, gdyż nie posiadała obsługi. Jednym, z warunków rządu oddającego nam Chiroptera było prowadzenie w niej badań zgodnych z jej przeznaczeniem. Nic specjalnie trudnego – zwyczajne statystyczne spostrzeżenia dotyczące klimatu, flory, fauny itp… Przyznam, że bardzo nas dziwiła ta pusta baza, wybudowana z rozmachem i posiadająca wszelkie wygody, lecz nieużytkowana. Nie wnikaliśmy jednak w szczegóły, ponieważ warunki i tak były bardzo dogodne.
Wokół bazy zbudowaliśmy osiedle. Urządziliśmy się całkiem nieźle, podniecał nas posmak przygody i świadomość, że jesteśmy pionierami, a przyszłe pokolenia potraktują nas – być może – jak bohaterów. To jest naprawdę wspaniałe uczucie, gdy robi się coś, co tworzy podwaliny przyszłości i przetrwać może przez tysiąclecia.
Czekała nas jednak wielka niespodzianka. Okazało się, że na Chiropterze żyła samotnie kobieta. To było niesamowite – sama jedna na olbrzymiej planecie. Nic o niej nie wiedzieliśmy i niczego nie mogliśmy się dowiedzieć, gdyż unikała kontaktu z kimkolwiek z nas. Brzmi to jak baśń.
Pewnego dnia, zupełnie nieoczekiwanie coś się zaczęło psuć w naszej wspaniale zapowiadającej się przygodzie. Najpierw masowo zaczęły wymierać nam zwierzęta domowe. Był to straszny cios, ponieważ szybkie odnowienie inwentarza było – wobec oddalenia od planet cywilizowanych – praktycznie niemożliwe. Miejscowa fauna na razie nie dawała się oswoić. Nie dopracowaliśmy się jeszcze mutacji roślinnych gwarantujących obfite plony, zresztą wkrótce nawet nasze nędzne poletka nawiedziła jakaś nieznana zaraza. Wszystko to bez żadnej logicznej przyczyny. Zaczęliśmy obawiać się głodu. Gdy zaczęły chorować dzieci, niektórzy spośród nas zaczęli myśleć o powrocie. Straszne było to, że nie wiedzieliśmy dlaczego tak nagle odmienił się nasz los.
Alarmowaliśmy o pomoc, rząd jednak jak gdyby o nas zapomniał. Wreszcie przyleciał, pewien człowiek, jak się okazało wysłano go, gdyż zaniedbaliśmy badań. Od niego dowiedzieliśmy się prawdy: kobieta, która żyła tu samotnie była czarownicą i właśnie jej zaklęcia okazały się przyczyną klęsk. Na Chiropterze pojawiła się jeszcze przed naszym przybyciem, gdy bazę naukowo-badawczą obsługiwała kilkudziesięcioosobowa specjalistyczna ekipa. Ludzie ci szybko ugięli się przed mocą czarownicy i wkrótce nikt już nie chciał pracować na Chiropterze, szczególnie po tym, gdy zdarzyły się dwa śmiertelne wypadki. Trudno powiedzieć czy zawiniła tu czarownica, w każdym razie zostały zapisane one na jej konto. Paradoksalne, iż jej właśnie zawdzięczamy, że rząd zrezygnował z tej planety i przekazał ją w nasze ręce.
Cóż dalej? Wszystko jest chyba jasne… Nie chcemy opuszczać Chiroptera, tu jest nasze życie, nasza nadzieja. Wszystko co posiadamy i co cenimy znajduje się na tej planecie. Nie możemy teraz poddać się i po prostu odejść, jak zrobili to naukowcy, ale walka z czarownicą wydaje się rzeczą beznadziejną, ponad nasze siły. Ta kobieta udowodniła nam swoją przewagę w dniu, gdy zawładnęła umysłem i duszą dziewięcioletniej dziewczynki. Straszne… nie rozumiem jak coś takiego w ogóle jest możliwe… to dziecko wyrzekło się swoich rodziców i całej naszej społeczności. Mieszka razem z czarownicą i nie ma sposobu, by sprowadzić je z powrotem… Matka dziewczynki popełniła samobójstwo. Był to pierwszy śmiertelny wypadek w naszym osiedlu, na razie jedyny, ale…
To potworne wydarzenie bardzo nami wstrząsnęło i przyśpieszyło podjęcie decyzji; tylko śmierć czarownicy może nas uwolnić. Ale sami nie jesteśmy w słanie z nią walczyć, na to potrzebny jest ktoś o wyjątkowych zdolnościach, zawodowiec potrafiący dokonać rzeczy niemożliwej… Nie mówię tego, aby panu schlebiać. Taka jest prawda… jeżeli pan przegra, przegrają wszyscy koloniści.
Anderson słuchał opowieści Blenda schowawszy twarz za podpierającą czoło dłonią. Oczy miał zamknięte. Równocześnie słuchał i analizował fakty. Walka z czarownicą nigdy nie bywała szablonem, ale ten przypadek zdawał się wypadać z jakichkolwiek ram. Każda czarownica szkodzi ludziom, lecz nigdy nie do tego stopnia, aby groziła jej samotność. Działanie przeciw człowiekowi jest podstawą jej egzystencji, jakiż zatem sens miałoby dążenie do wypędzenia wszystkich ludzi? Czy nie byłby to swoisty rodzaj masochizmu? A w przypadku czarownicy z Chiroptera wydarzenia zdawały się zmierzać właśnie ku takiej absurdalnej sytuacji; mieszkała samotnie przed przybyciem kolonistów i chce być sama nadal. Dlaczego? Czyżby nie była czarownicą? Bzdura! Widział ją, bała się magicznego znaku… Więc co? Cóż znaczy czarownica bez ludzi…?
– Fascynująca historia – powiedział Anders i naraz zrobiło mu się przykro, że określił takim banalnym słowem tragedię Blenda i jego towarzyszy. – Czy próbowaliście sami zabić czarownicę?
– Tak – odrzekł Blend. – Zaraz po tym, gdy zabrała nam tę dziewczynkę. Ktoś z nas przypomniał sobie o legendzie palenia czarownic żywcem na stosie. Byliśmy tak wzburzeni, że nie wahaliśmy się ani chwili.
– To bardzo dobry sposób – myślę o paleniu na stosie – zauważył Anders.
– Ale niestety praktycznie niewykonalny dla kogoś, kto nie wie jak się do tego zabrać. Czarownica potrafi wymknąć się nawet dużej gromadzie ludzi.
– Tak też się słało. Nie zdołaliśmy nawet odzyskać dziewczynki.
Anders wstał z kanapy.
– Na razie wystarczą mi te informacje – powiedział. – Muszę wszystko dokładnie przemyśleć. Na jakim kosmodromie znajduje się pańska rakieta?
– W Toczont.
– A więc spotkamy się jutro o ósmej.
– Bardzo panu dziękuję – Blend uścisnął rękę Andersa. Jego zmęczona twarz wypogodziła się.
– Taki jest mój zawód – odparł sztywno Anders. Nie lubił żenujących sytuacji.
– Panie Blend! – krzyknął za wychodzącym.
– Tak? – Blend odwrócił się.
– Wcześniej wspominał pan coś o moim sercu. Wyjaśnijmy to do końca – ja jestem bez serca. Inaczej nie byłbym zabójcą.
W Toczont znajdowało się lotnisko samolotowe, natomiast sam kosmodrom – choć utożsamiany nazwą – mieścił się czterdzieści kilometrów od tej miejscowości. Ten odcinek drogi musieli przebyć wynajętym samochodem.
Była piękna pogoda, a wysokie ciśnienie atmosferyczne powodowało dobre samopoczucie. Napawające optymizmem.
Za kierownicą siedział Abejder Blend. Rozparty na drugim siedzeniu Anders beztrosko przyglądał się mijanej okolicy. Nie jechali szybko, mieli jeszcze prawie dwie godziny czasu.
– Wczoraj powiedział pan, że jest synem czarownicy – zagadnął Anders. – Bardzo mnie to zaciekawiło.
– Przyniosło mi to więcej kłopotów niż korzyści – odparł Blend obserwując uważnie szosę. – Szczególnie gdy byłem chłopcem…
– Ale żadna czarownica nie uczyni panu nic złego. Tak, zdaje się, pan to określił.
Blend westchnął i uśmiechnął się smutno.
– To pomyłka – powiedział. – Źle mnie pan zrozumiał. Nie chroni mnie żadna nadprzyrodzona siła, prawda nie jest aż tak tajemnicza. Po prostu jako potomek czarownicy noszę w genach określony kod informacyjny. Moja córka może go odziedziczyć, ale ja nigdy nie dopuszczę do tego. Dlatego nie mam i nie będę miał dzieci… Czarownice jakimś niepojętym sposobem rozszyfrowują moje pochodzenie i pozostawiają w spokoju, bez względu na to co robię. Zresztą, w swoim życiu spotkałem się z nimi tylko trzy czy cztery razy.