Выбрать главу

Wtedy Anders pojął perfidię całej akcji. On sam, dzięki magicznym znakom był dla czarownicy nietykalny. Choć pragnęła go zniszczyć, nie mogła uczynić nic, dopóki chroni go Moc. Ale ktoś inny, kto nie jest czarownicą, mógł działać jak każdy człowiek – zabijać kiedy zechce, jeśli nie boi się prawa.

Ilana podeszła bliżej. Anders zobaczył otwór lufy wycelowanej prosto w niego. Odruchowo próbował odczytać uczucia dziewczynki i naraz zrozumiał, dlaczego czarownica ma na nią taki wpływ, Ilana była chora psychicznie. Cały jej umysł był chaosem opanowanym przez zaklęcia. Zamknął oczy, choć nie mógł uwierzyć, że to koniec.

– Stój! – głośny okrzyk pochodził z drugiej strony ogniska, Ilana spojrzała w stronę czarownicy i widząc jej przyzywający gest – podbiegła. Czarownica wzięła rewolwer i wyłuskała z bębenka naboje.

* * *

Siedzieli we trójkę przy dogasającym ognisku: Anders, czarownica i Ilana. Zapadał już mrok i na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy.

– W śmigłowcu mam licznik Geigera – mówił Anders. – Ale bez sprawdzania wiem, że złoża rudy uranu są bardzo bogate. Kim jest człowiek, który chce nimi zawładnąć?

– Nie wiem o niczym – odparła czarownica. – Ostrzegam, wycofaj się, bo za drugim razem nie daruję ci życia.

– Zapominasz, że czytam twoje uczucia. Kim jest człowiek, który cię wynajął? Najpierw kazał ci wypędzić naukowców, potem, gdy koloniści ubiegli go w prawach do Chiroptera, przyszła kolej na nich. Wszystko dla zysku, dla uranu. Pieniądze! Nieważne szczęście, nieważny pokój. Kim on jest?

– Znajdę go! Próbował mnie zabić. Wynajął ludzi z mafii i tylko łut szczęścia sprawił, że wyszedłem z tego cało. Wtedy jeszcze nie domyślałem się niczego, sądziłem, że to zwyczajny napad, potem, że pomyłka. Dopiero twoje przeloty z Chiroptera na Ziemię i z powrotem dały mi do myślenia. Ktoś musiał je finansować. Wiadomość o złożach uranu była trafnym śladem. Zrozumiałem wtedy twoje dziwne zachowanie – nie działałaś na własną korzyść, lecz dla kogoś innego. Bogatego i gotowego na wszystko. Takie to proste, wynająć czarownicę i swoje zło zapisać na nią.

Czarownica milczała, Ilana bełkotała coś niezrozumiale i wygarniała patykiem popiół z ogniska. Nie obchodziło ją co mówi Anders, nie obchodził ją ten świat. Miała własny.

Czarownica wciąż milczała. Wpatrywała się w tańczący ogień, który niczym w krysztale odbijał się w jej oczach.

Anders nie potrafił określić formy rządzących nią emocji. Czuł się osłabiony, rana w przedramieniu dawała się we znaki.

Wciąż nie ufał czarownicy i nie zmazał z siebie magicznych znaków. One sprawiały, że był nietykalny. Nikt nie odważy się dotknąć wrzącego metalu.

– Kim jest ten przeklęty bogacz?! – wykrzyknął.

– Odejdź – powiedziała kobieta.

– Najważniejsi są dla mnie osadnicy – Anders szybko wstał. Przypadkowo naprężył zraniony mięsień i skrzywił się z bólu. Wyjął kompas i określił kierunek marszu.

– Kocham cię – powiedział wreszcie to słowo.

– Jutro kończymy rozejm…

– Kończymy – Anders chwycił rękę Ilany. Zabierał dziewczynkę ze sobą. Robił to dla Clauda.

– Wynoś się! – usłyszał, gdy opuszczał polanę. Potem w lesie długo jeszcze gonił go upiorny śmiech.

A czarownica siedziała w bezruchu. Skaczący płomień ogniska wywoływał wrażenie drgania jej posągowej twarzy. Pochyliła głowę i wtedy coś zasyczało.

To syknął popiół, na który spadła wielka łza.

– Niech mnie piekło pochłonie!

Pochłonęło ją piekło.

KABAŁA

Zgrzytnął stalowy zamek.

– Do widzenia Benet! – zawołał strażnik, przekrzywiając ironicznie głowę.

Arch Benet obrzucił go zimnym spojrzeniem, patrzył tak przez chwilę, aż wreszcie odwrócił się i wyszedł na ulicę. Nagle zatrzymał się, oczekując na trzask zamykanych drzwi; ten odgłos sprawił mu wyjątkową przyjemność. Więzienie zawsze uważał za potwora połykającego bezlitośnie ludzi, którym życie pokazało swoje najczarniejsze kąty.

– Żegnam – wyszeptał na przekór strażnikowi; nie zamierzał nigdy tutaj powracać.

Ruszył naprzód, lecz za chwilę ponownie znieruchomiał. Sparaliżowała go świadomość odzyskanej wolności, poczucie swobody i niezależności. Rzucił na chodnik parcianą torbę zawierającą cały jego majątek. „Co dalej?” Za murem inni troszczyli się, aby nie zadawał sobie tego pytania, każdy dzień przebiegał zgodnie z ustalonym harmonogramem, lecz teraz miało się to zmienić. Świadomie odrzucił wszelkie ułatwienia proponowane przez władze więzienia, ku zdumieniu naczelnika podarł skierowanie do pracy, nie przyjął również cywilnego ubrania, które – zgodnie z regulaminem – przysługiwało skazanym odbywającym karę pozbawienia wolności na okres powyżej jednego roku.

Spojrzał na swoje ręce i uśmiechnął się smutno; rękawy kurtki były o kilka centymetrów za krótkie. Przez te cztery lata najwidoczniej urósł, z czego wcześniej nie zdawał sobie nawet sprawy. Do więzienia trafił mając szesnaście lat, teraz miał ich już dwadzieścia, lecz doświadczenia życiowego tyle co wtedy. Ufał, że mu to wystarczy.

Westchnął. Powietrze wydało się mu idiotycznie czyste i pachnące, jak gdyby nad więziennym murem wisiał klosz zatrzymujący stęchliznę odosobnienia.

Nagle zorientował się, że jest obserwowany. Po przeciwnej stronie ulicy słał wysoki mężczyzna w sportowej czapce na głowie. Daszek ocieniał jego twarz. Arch speszył się; było jasne, że stojąc nieruchomo przed bramą więzienia, musiał budzić ciekawość przechodniów. Podniósł torbę, pragnął jak najszybciej zniknąć z tego miejsca. Naraz mężczyzna machnął znacząco ręką i przeszedł przez ulicę. Za chwilę stanął przed Archem.

– Pan Benet? – zapytał.

– O co chodzi?

– Jestem z opieki społecznej.

Chwila konsternacji.

– A ja z ambasady na Marsie – odparł Arch zachowując powagę. Działacze z opieki społecznej ofiarowali mu swoją pomoc jeszcze w więzieniu, ale posłał ich wtedy do diabła. Co jak co, ale nieznajomy nie wyglądał na takiego, który by wrócił z piekła.

– Nazywam się Colins – mężczyzna zignorował zaczepkę, być może uznał za mało istotne podawanie nazwy firmy, którą reprezentował. O ile to w ogóle była firma. Arch Benet milczał.

– Zapraszam pana na krótką rozmowę – podjął Colins. – Za rogiem czeka na nas samochód.

Arch uniósł w górę brwi:

– O czym mamy rozmawiać?

– Ogólnie mówiąc… o pana przyszłości.

– A jeżeli odmówię?

– …Czego?

– Rozmowy.

Skóra na twarzy Colinsa ściągnęła się pod wpływem naprężonych mięśni policzkowych.

– Od chwili, gdy do pana podszedłem, uruchomiłem pewien mechanizm wydarzeń i dalej wszystko musi potoczyć się według planu. Nieodwołalnie. Mogę panu powiedzieć, że plan ten jest alternatywny, a drugi wariant przewiduje śmierć Archa Beneta.

– Coś takiego?! – wykrzyknął odważnie Arch, ale serce zabiło mu silniej.

– Drugi wariant przewiduje, że będzie pan nieboszczykiem – powtórzył Colins.

Cisza, która zapadła po tych słowach, mogła z powodzeniem zapowiadać koniec świata.

– Idę z panem – rzekł Arch zdecydowanym tonem. Zachowywał tym samym przynajmniej pozory niezależności.

Samochód zaparkowany był w cieniu kasztanowca rosnącego przy ulicy nie sąsiadującej z terenami więzienia. Arch pojął, że nawet jeżeli ktoś z obsługi obserwował go podczas rozmowy z Colinsem, nie będzie wiedział do jakiego samochodu wsiedli, nie będzie wiedział, że w ogóle wsiedli do jakiegokolwiek samochodu. Ale nie mógł nic zrobić. Oczekiwał jedynie, że pierwszy wariant planu będzie dla niego korzystniejszy niż drugi.

* * *

Czegoś takiego Arch nie widział jeszcze nigdy w życiu, nie wyobrażał sobie, że w ogóle istnieją takie domy. Salon musiał mieć przynajmniej czterysta metrów kwadratowych! Jeszcze bardziej zdziwił się, gdy spostrzegł, że znajdujący się w centralnej części pomieszczenia basen wcale nie służy do kąpieli. Wodną toń zamieszkiwały najprzeróżniejsze gatunki ryb oraz potwornych rozmiarów żółw, leniwie pływający pośród brudnozielonych wodorostów. Basen otaczał wieniec bogato ornamentowanych kolumienek koloru najczystszego śniegu. Przepych pozostałej części salonu przywodził na myśl pałac z dobrze pomyślanej baśni: rośliny, z których zaledwie dwie czy trzy Arch może kiedyś widział w telewizji, wspaniałe meble, doskonale pasujące kolorystycznie do utrzymanych w jasnoniebieskiej tonacji puszystych dywanów, przeszklone ściany i sufit z podwieszonymi grubymi zasłonami, wszystko utrzymane w doskonałej harmonii, lśniące czystością, pławiące się w słonecznym świetle i oszałamiającym zapachu.