Znieruchomiała i patrzyła.
Spencer uśmiechał się, ale był to najsmutniejszy uśmiech, jaki widziała. Pocił się: jego twarz błyszczała, jakby był na haju. Wyglądał na pijanego i przybitego. Miał na sobie czarny podkoszulek, ten sam, który nosił tamtej ostatniej nocy. Oczy miał przekrwione – może od drinków lub narkotyku, ale na pewno od błysku flesza. Spencer miał piękne jasnoniebieskie oczy. W błysku flesza zawsze wyglądał jak diabeł. Znajdował się w jakimś pomieszczeniu, tak więc zdjęcie zostało zrobione w nocy.
Tamtej nocy.
Spencer trzymał w dłoni drinka, w tej samej ręce, na której miał opaskę elastyczną.
Zamarła. Istniało tylko jedno wyjaśnienie.
Zdjęcie musiało zostać zrobione tej nocy, kiedy Spencer umarł.
Wpatrując się w nie, w tło fotografii i widoczny tam tłum ludzi, uświadomiła sobie coś jeszcze.
Spencer jednak nie był sam.
7
Jak w każdy dzień powszedni ostatnich dziesięciu lat Mike wstał o piątej rano. Ćwiczył dokładnie przez godzinę. Potem pojechał do centrum Nowego Jorku przez most Jerzego Waszyngtona i o siódmej przybył do centrum transplantologii nowojorskiego szpitala Prezbiterian.
Narzucił biały fartuch i poszedł na obchód. Czasem groziło to popadnięciem w rutynę. Wprawdzie obchód jako taki niemal się nie zmieniał, ale Mike lubił sobie przypominać, jaki ważny jest dla osoby leżącej w łóżku. Leżysz w szpitalu. Już samo to sprawia, że jesteś bezbronny i przestraszony. Jesteś chory. Być może umierasz i wydaje ci się, że jedyną osobą stojącą pomiędzy tobą a jeszcze większym cierpieniem, pomiędzy tobą a śmiercią, jest twój lekarz.
I jak tu nie dostać manii wielkości?
Co więcej, Mike czasem myślał, że ta mania może być zbawienna, a przynajmniej w swej łagodnej formie. Tak wiele znaczysz dla pacjenta. Powinieneś zachowywać się zgodnie z jego oczekiwaniami.
Niektórzy lekarze odbębniali obchód. Czasem Mike też chciał tak robić. Jednak tak naprawdę, jeśli dasz z siebie wszystko, poświęcisz pacjentowi najwyżej parę minut więcej. Tak więc słuchał i w razie potrzeby trzymał za rękę albo zachowywał lekki dystans – w zależności od pacjenta i jego stanu.
O dziewiątej był za swoim biurkiem. Pierwszy pacjent już się zjawił. Lucille, jego rejestratorka, zajmie się papierkami. To dawało mu jakieś dziesięć minut na przejrzenie kart i wyników analiz z nocy. Przypomniał sobie swoją sąsiadkę i pospiesznie poszukał w komputerze wyników Lorimana.
Jeszcze ich nie przysłano.
Dziwne.
Jego uwagę zwrócił różowy pasek. Ktoś przykleił karteczkę do jego telefonu.
Przyjdź do mnie. Ilene.
Ilene Goldfarb była jego wspólniczką i ordynatorem chirurgii transplantacyjnej. Poznali się na stażu z chirurgii transplantacyjnej i teraz mieszkali w tym samym mieście. Mike uważał, że są przyjaciółmi, chociaż niezbyt bliskimi, co dobrze robiło ich spółce. Mieszkali niedaleko siebie, a ich dzieci uczęszczały do tych samych szkół, lecz poza tym mieli ze sobą niewiele wspólnego, nie czuli potrzeby spotykania się na gruncie towarzyskim, a ponadto całkowicie sobie ufali i szanowali swoje osiągnięcia.
Chcesz sprawdzić, kogo poleciłby ci znajomy lekarz? Zapytaj go, do kogo posłałby swoje dziecko, gdyby zachorowało.
Mike odpowiedziałby, że do Ilene Goldfarb. I to mówi wszystko o jej medycznych umiejętnościach.
Ruszył korytarzem. Szedł cicho po szarej wykładzinie. Obrazki wiszące na matowobiałych ścianach były przyjemne, proste i równie bezosobowe jak te, które widuje się na ścianach hoteli średniej klasy. Razem z Ilene chcieli, by wygląd ich przychodni mówił, że chodzi im tylko i wyłącznie o pacjenta. W ich gabinetach wisiały jedynie dyplomy i certyfikaty, ponieważ te działały uspokajająco na pacjentów. Nie trzymali tam żadnych osobistych drobiazgów – żadnych zrobionych przez ich dzieci stojaków na ołówki, zdjęć rodzinnych ani niczego takiego.
Dzieci często przychodziły tutaj, żeby umrzeć. Nikt nie chciał tu oglądać fotografii uśmiechniętych i zdrowych cudzych dzieci. Nie.
– Cześć, doktorze Mike.
Odwrócił się. To był Hal Goldfarb, syn Ilene. Był w ostatniej klasie liceum, dwa lata starszy od Adama. Już otrzymał decyzję o przyjęciu do Princeton i zamierzał popracować jako wolontariusz. Zdołał uzyskać pozwolenie szkoły na spędzanie w przychodni trzech ranków w tygodniu.
– Cześć, Hal. Jak tam w szkole?
Hal uśmiechnął się szeroko do Mike'a.
– Luz.
– Ostatnia klasa po tym, jak już zostałeś przyjęty do college'u – oto podręcznikowa definicja luzu.
– Właśnie.
Hal miał na sobie spodnie khaki oraz elegancką niebieską koszulę i Mike mimo woli porównał to z czarnym strojem Adama. Poczuł ukłucie zazdrości.
– Co u Adama? – spytał Hal, jakby czytał w jego myślach.
– W porządku.
– Nie widziałem go już jakiś czas.
– Może powinieneś do niego zadzwonić – rzekł Mike.
– Tak, powinienem. Fajnie byłoby się spotkać.
Cisza.
– Mama w swoim gabinecie? – zapytał Mike.
– Tak. Wejdź.
Ilene siedziała za biurkiem. Była szczupłą, filigranową kobietą, tylko jej palce przypominały szpony. Miała ciemno – blond włosy ściągnięte w nierówny kucyk i okulary w rogowej oprawce, dzięki którym zgrabnie łączyła profesorski wygląd z najnowszymi trendami mody.
– Cześć – powiedział Mike.
– Cześć.
Mike pokazał jej różową karteczkę.
– Co się dzieje?
Ilene głośno westchnęła.
– Mamy duży problem.
Mike usiadł.
– Z czym?
– Z twoim sąsiadem.
– Lorimanem?
Ilene skinęła głową.
– Kiepskie wyniki analizy zgodności tkankowej?
– Raczej niezwykłe – odparła. – Jednak prędzej czy później musiało się to zdarzyć. Dziwię się, że to nasz pierwszy taki przypadek.
– Zechcesz mnie wprowadzić?
Ilene Goldfarb zdjęła okulary. Włożyła koniec jednego z zauszników do ust i zaczęła gryźć.
– Jak dobrze znasz tę rodzinę?
– Mieszkają obok nas.
– Przyjaźnicie się?
– Nie. A jakie to ma za znaczenie?
– Możemy mieć – powiedziała Ilene – coś w rodzaju dylematu etycznego.
– Jak to?
– Może dylemat to niewłaściwe słowo. – Ilene zapatrzyła się w dal, mówiąc teraz bardziej do siebie niż do Mike'a. – Raczej wątpliwości natury etycznej.
– Ilene?
– Hm.
– O czym ty mówisz?
– Matka Lucasa Lorimana będzie tutaj za pół godziny – powiedziała.
– Widziałem ją wczoraj.
– Gdzie?
– Przed domem. Udawała, że pielęgnuje ogródek.
– Założę się, że tak.
– Dlaczego tak mówisz?
– Znasz jej męża?
– Dantego?
Tak.
– I?
Mike wzruszył ramionami.
– O co chodzi, Ilene?
– Chodzi o Dantego – powiedziała.
– Co z nim?
– On nie jest biologicznym ojcem chłopca.
Tak po prostu. Mike przez moment tylko siedział i milczał.
– Żartujesz.
– Taak, pewnie. Znasz mnie – to ja, doktor Żartownisia. Świetny kawał, no nie?
Mike powoli przyswajał tę wiadomość. Nie pytał, czy jest tego pewna lub czy chce powtórzyć analizy. Z pewnością już to przemyślała. Ilene miała rację – jeszcze większą niespodzianką było to, że nie mieli takiej sytuacji wcześniej. Dwa piętra pod nimi przyjmowali genetycy. Jeden z nich powiedział Mike'owi, że w losowo wybranej grupie ludności ponad dziesięć procent badanych nieświadomie wychowuje cudze dzieci.
– Żadnej reakcji na tę wiadomość? – powiedziała Ilene.
– Oo?
Ilene skinęła głową.
– Chciałam, żebyś został moim wspólnikiem – powiedziała – ponieważ uwielbiam twoją elokwencję.