– Tak, tak.
– Nie mamy dobrego dawcy dla Lucasa Lorimana – powiedział Mike. – Wciąż musimy go znaleźć.
– Wiem. – Ilene znów zamknęła oczy. – A oczywistym kandydatem byłby jego biologiczny ojciec.
– Właśnie. Teraz on daje nam największe szanse zgodności tkankowej.
– Musimy go zbadać. To nasz priorytet.
– Nie możemy zachować tego dla siebie – rzekł Mike. – Nawet jeśli chcemy.
To zamykało dyskusję.
– Co więc teraz zrobimy? – zapytała Ilene.
– Nie wiem, czy mamy wielki wybór.
■ ■ ■
Betsy Hill czekała na parkingu liceum, by przycisnąć Adama.
Spojrzała za siebie, na Promenadę Mam, czyli krawężnik Maple Avenue, gdzie matki – owszem, czasem zdarzał się wśród nich ojciec, ale tylko jako wyjątek potwierdzający regułę – czekały w samochodach z silnikami pracującymi na jałowym biegu, aż skończą się zajęcia, żeby odeskortować swoje potomstwo na lekcje gry na skrzypcach, wizytę u dentysty lub kurs karate.
Betsy Hill też kiedyś należała do tych matek.
Najpierw było przedszkole przy szkole podstawowej Hillside, potem gimnazjum Mount Pleasant i w końcu dotarła tutaj, zaledwie sześć metrów od miejsca, gdzie stała teraz. Pamiętała, jak czekała na swojego pięknego Spencera, nasłuchując dzwonka, spoglądając przez przednią szybę i patrząc, jak dzieci wysypują się ze szkolnych drzwi niczym mrówki z trąconego ludzką stopą mrowiska. Uśmiechała się na jego widok i przeważnie, szczególnie na początku, Spencer odpowiadał jej uśmiechem.
Tęskniła za tamtą młodą matką, za naiwnością, jaką obdarowywał ją pierworodny. Teraz, z bliźniaczkami, było inaczej, nawet przed śmiercią Spencera. Spoglądała na te matki, na sposób, w jaki czekały bez obaw, mrocznych myśli i strachu, i chciała je znienawidzić.
Zabrzęczał dzwonek. Drzwi się otworzyły. Uczniowie zaczęli wychodzić całymi gromadami.
I Betsy już niemal zaczęła rozglądać się za Spencerem.
To była jedna z tych krótkich chwil, gdy mózg nie chce się już w to zagłębiać, zapominasz, jakie to wszystko jest teraz okropne, i przez sekundę myślisz, że to był tylko zły sen. Spencer zaraz wyjdzie z plecakiem na ramieniu, zgarbiony jak wszystkie nastolatki, a Betsy zobaczy go i pomyśli, że powinien iść do fryzjera i że jest blady.
Mówi się o różnych fazach żałoby – zaprzeczeniu, złości, targowaniu się, depresji, akceptacji – lecz tragedia powoduje, że te stadia stapiają się ze sobą. Nigdy nie przestajesz negować tego, co się stało. Zawsze tli się w tobie gniew. A ta cała idea „akceptacji” jest ohydna. Niektórzy psychiatrzy preferują określenie „pogodzenie się z losem”. Semantycznie lepsze, ale i tak doprowadzało ją do szału.
Co ona właściwie tu robi?
Jej syn nie żyje. Wypytywanie jednego z jego przyjaciół tego nie zmieni.
Jednak z niewiadomego powodu miała wrażenie, że może jednak zmieni.
Być może Spencer nie był przez całą tamtą noc sam. Co to zmieniało? To wyświechtany frazes, ale w ten sposób go nie odzyska. Co miała nadzieję osiągnąć?
Pogodzić się z losem?
Nagle zobaczyła Adama.
Szedł sam, uginając się pod ciężarem plecaka – jak oni wszyscy, jeśli dobrze się zastanowić. Nie odrywając oczu od Adama, Betsy przesunęła się w prawo, żeby zastąpić mu drogę. Jak większość dzieciaków Adam szedł ze spuszczoną głową. Czekała, przesuwając się w lewo lub w prawo, starając się znaleźć dokładnie naprzeciw niego.
– Cześć, Adam – powiedziała w końcu, gdy podszedł dostatecznie blisko.
Przystanął i podniósł głowę. Jest ładnym chłopcem, pomyślała. W jego wieku wszyscy są ładni. Jednak Adam też się zmienił. Oni wszyscy przekroczyli już jakąś granicę dorastania. Teraz był duży, wysoki i muskularny, bardziej mężczyzna niż chłopiec. Jego twarz wciąż pozostawała dziecinna, ale zdawała się mieć wyzywający wyraz.
– Och – powiedział. – Dzień dobry, pani Hill.
Zaczął odchodzić, skręcając w lewo.
– Mogę z tobą chwilę porozmawiać?! – zawołała Betsy.
Zatrzymał się.
– Hm, pewnie. Oczywiście.
Przytruchtał do niej z gracją sportowca. Adam zawsze był dobrym sportowcem. Nie tak jak Spencer. Może to też odegrało jakąś rolę? W takich miasteczkach jak to łatwiej jest żyć, jeżeli jesteś dobrym sportowcem.
Stanął jakieś trzy metry przed nią. Nie patrzył jej w oczy, ale niewielu chłopców ze szkoły średniej potrafiło to zrobić. Przez kilka sekund nic nie mówiła. Tylko spoglądała na niego.
– Chciała pani ze mną porozmawiać? – zapytał Adam.
– Tak.
Znów milczała. Patrzyła na niego. Kręcił się nerwowo.
– Naprawdę mi przykro – powiedział.
– Z powodu?
Ta odpowiedź zaskoczyła go.
– Z powodu Spencera.
– Dlaczego?
Nie odpowiedział, patrząc wszędzie, byle nie na nią.
– Adamie, spójrz na mnie.
Nadal była dorosła, a on pozostawał dzieckiem. Posłuchał.
– Co się wydarzyło tamtej nocy?
Przełknął ślinę.
– Wydarzyło? – powtórzył.
– Byłeś ze Spencerem.
Potrząsnął głową. Krew odpłynęła mu z twarzy.
– Co się stało, Adamie?
– Nie było mnie tam.
Pokazała mu zdjęcie ze strony my space, ale on znów wbił wzrok w ziemię.
– Adamie.
Podniósł głowę. Podsunęła mu zdjęcie pod nos.
– To ty, prawda?
– Nie wiem, możliwe.
– Zrobiono je tej nocy, kiedy umarł. Pokręcił głową.
– Adamie?
– Nie wiem, o czym pani mówi, pani Hill. Nie widziałem Spencera tamtej nocy.
– Spójrz jeszcze raz…
– Muszę iść.
– Adamie, proszę…
– Przepraszam, pani Hill.
Uciekł. Pobiegł w kierunku ceglanego budynku, skręcił za róg i znikł jej z oczu.
9
Główny inspektor Loren Muse spojrzała na zegarek. Czas na zebranie.
– Masz to, co chciałam?
Jej asystentką była młoda Chamique Johnson. Muse poznała Chamique podczas słynnego procesu o gwałt. Po trudnym początku pracy w biurze Chamique stała się praktycznie niezastąpiona.
– Wszystko jest tutaj – powiedziała Chamique.
– To duża sprawa.
– Wiem.
Muse złapała kopertę.
– Jest tu wszystko?
Chamique zmarszczyła brwi.
– Udam, że nie było tego pytania.
Muse przeprosiła i przeszła przez korytarz do biura prokuratora hrabstwa Essex – ściśle mówiąc, do gabinetu swego szefa, Paula Copelanda.
Recepcjonistka – nowa pracownica, a Muse nie miała pamięci do nazwisk – powitała ją uśmiechem.
– Wszyscy na panią czekają.
– Kto na mnie czeka?
– Prokurator Copeland.
– Powiedziałaś „wszyscy”.
– Słucham?
– Powiedziałaś, że „wszyscy” na mnie czekają. To sugeruje więcej niż jedną osobę. Zapewne więcej niż dwie.
Recepcjonistka wyglądała na zmieszaną.
– Ach tak. Musi ich tam być czterech lub pięciu.
– Jest wśród nich prokurator Copeland?
– Tak.
– Kim są pozostali?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Chyba inni inspektorzy.
Muse nie wiedziała, co o tym myśleć. Prosiła o prywatne spotkanie, aby przedyskutować delikatną sytuację z Frankiem Tremontem. Nie miała pojęcia, po co w jego gabinecie zjawili się inni inspektorzy.
Usłyszała śmiech, zanim jeszcze weszła do środka. Istotnie było ich sześciu, w tym jej szef, Paul Copeland. Sami mężczyźni. Był tam Frank Tremont. I jeszcze trzech innych jej inspektorów. Ostatni mężczyzna wyglądał dziwnie znajomo. Trzymał notes i pióro, a przed nim na stole stał magnetofon.
Cope – bo tak wszyscy nazywali Paula Copelanda – stał za biurkiem i zaśmiewał się z czegoś, co Tremont właśnie szepnął mu do ucha.