Выбрать главу

— Znowu jesteśmy w twojej opowieści, tak? — zapytał Keith. — A co ja w niej robię?

— Z pewnością twoja rola nie jest romantyczna — odparła Malicia. — I nie jesteś na tyle zabawny, żeby stanowić element komiczny. Nie wiem. Prawdopodobnie po prostu… jesteś kimś. No wiesz, przechodzień, coś w tym stylu. — Doszedł ich jakiś cichutki trzask. — Co one teraz robią? — wyszeptała.

— Myślę, że próbują zapalić świeczkę.

— Szczury bawią się ogniem? — wyszeptała Malicia.

— One się nie bawią. Niebezpieczny Groszek uważa, że światło i cień są bardzo ważne. Zawsze trzymają w swoich tunelach zapaloną świecę, gdzie tylko się…

— Niebezpieczny Groszek? Co to za imię?

— Ciii…! Uczyli się słów ze starych puszek z jedzeniem i innych śmieci. Nie wiedzieli, co te słowa znaczyły, wybrali je, bo podobały im się jako dźwięki!

— Tak, ale… Niebezpieczny Groszek? To brzmi, jakby on chciał…

— To jego imię. Nie naśmiewaj się!

— Coś takiego, bardzo przepraszam — oświadczyła wyniośle.

Trzasnęła zapałka. Zapłonęło światło świecy.

Malicia zobaczyła dwa szczury. Jeden był… zwykłym szczurkiem, chociaż bardziej lśniącym niż te, które dotąd widywała. Przy czym trzeba powiedzieć, że większość tych, które widywała, nie żyła, ale pozostałe wydawały się rozedrgane, nerwowe, cały czas poruszające noskiem. Natomiast ten… po prostu patrzył. Przyglądał się jej.

Drugi szczur był cały biały i jeszcze mniejszy. On też na nią patrzył, chociaż słowo „prześwietlał” pasowałoby lepiej. Miał różowe oczy. Malicia nigdy się nie interesowała uczuciami innych ludzi, ponieważ zawsze własne uważała za bardziej interesujące, ale w tym szczurze było coś, co wydawało jej się smutne.

Szczur ciągnął za sobą małą książkę, małą przynajmniej w kategoriach ludzkich. Była wielkości połowy szczura. Miała kolorową okładkę, ale dziewczynka nie umiała powiedzieć, co widnieje na rysunku.

— Śliczna, Niebezpieczny Groszku, to jest Malicia — dokonał prezentacji Keith. — Jej ojciec jest w tym mieście burmistrzem.

— Burmistrzem? — powtórzyła Śliczna. — Czy to znaczy, że on tu jest rządem? Maurycy mówi, że rząd to bardzo niebezpieczni kryminaliści, którzy okradają ludzi z pieniędzy.

— Jak nauczyłeś ich mówić? — zapytała Malicia.

— Sami się nauczyli — odparł Keith. — To nie są tresowane zwierzęta.

— No cóż, mój ojciec nikomu nie zabiera pieniędzy. Kto wam powiedział, że rząd to bardzo…

— Przepraszam, przepraszam — przynaglił ich głos Maurycego z drugiej strony kratki odpływowej. — Tak, tu właśnie jestem. Czas brać się do roboty.

— Czy moglibyście przegryźć nasze więzy? — poprosił Keith.

— Mamy tu kawałek złamanego ostrza od noża — stwierdziła Śliczna. — Do ostrzenia ołówka. To będzie lepsze.

— Nóż? — powtórzyła Malicia niebotycznie zdumiona. — Ołówek?

— Mówiłem ci, że to nie są zwyczajne szczury — powiedział Keith.

* * *

Odżywka musiała biec, żeby nadążyć za Ciemnaopalenizna. A Ciemnąopalenizną musiał biec, żeby nadążyć za Sardynki. Kiedy trzeba było poruszać się szybko po mieście, Sardynki był mistrzem świata.

Po drodze zebrali trochę szczurów. Odżywka nie mogła nie zauważyć, że w większości były z młodszego pokolenia. Rozbiegły się, opanowane przerażeniem, ale nie uciekły zbyt daleko. Teraz chętnie gromadziły się za Ciemnąopalenizną, prawie wdzięczne, że mają znowu jakiś cel.

Sardynki tańczył na czele. Nie potrafił tego opanować. Lubił rynny, dachy, gzymsy. Mawiał, że nie ma tam psów, a i kotów jest niewiele.

Żaden kot nie zdołałby podążyć za Sardynki. Mieszkańcy Lśniącego Zdroju rozwieszali sznury na pranie między starymi kamieniczkami, a on wskakiwał na nie i przebiegał, jakby to była płaska powierzchnia. Wspinał się na ściany, przeciskał pod gzymsami, stepował wokół kominów, zjeżdżał po dachówkach. Gołębie wzlatywały ze swych gniazd, kiedy przebiegał obok nich, a za nim reszta szczurów.

Chmury całkiem przesłoniły księżyc.

Sardynki dobiegł do skraju dachu i skoczył, lądując na ścianie przeciwległego budynku. Wspiął się na szczyt dachu i zniknął w dziurze między deskami.

Podążająca jego śladem Odżywka znalazła się na czymś w rodzaju strychu. Piętrzyły się tam sterty desek, ale większa część była pusta aż do ziemi. Strop podtrzymywały potężne belki biegnące przez cały budynek. Z dołu wpadało jasne światło, dochodziło też pokrzykiwanie przemieszanych ludzkich głosów i — aż się wzdrygnęła — psich poszczekiwań.

— To wielkie stajnie, szefie — powiedział Sardynki. — Wybieg znajduje się tu pod nami. Chodź…

Przeszedł ostrożnie po drewnianym wsporniku i wychylił pyszczek, by zobaczyć, co się dzieje na dole.

Kilka metrów pod nimi stała okrągła drewniana zagroda, jakby przepołowiona ogromna beczka. Odżywka uświadomiła sobie, że znajduje się dokładnie nad nią i jeśli spadnie, wyląduje w samym środku. Wokół zagrody zgromadzili się ludzie. Psy przywiązano przy ścianie, wściekle szczekały na siebie i na wszechświat, jakby nigdy nie miały skończyć. Po drugiej stronie stały jedne na drugich skrzynki i worki. Worki się ruszały.

— Crtlk? Jak, na krrp, odnajdziemy w tym bałaganie Szynkawieprza? — zapytał Ciemnaopalenizna, spoglądając w dół oczami, w których odbijało się światło.

— Jeśli chodzi o naszego starego, szefie, to podejrzewam, że kiedy się tylko pojawi, będziemy to wiedzieli.

— Czy możesz zrzucić do zagrody linę?

— Jestem na pana rozkazy, szefie — odparł lojalnie Sardynki.

— Do zagrody z psem w środku? — zapytała Odżywka. — A czy linka nie przetnie cię na pół?

— O, mam tu coś przydatnego, szefie — rzekł Sardynki. Wyciągnął gruby zwój i położył go obok siebie. Pod spodem był drugi zwój, brązowawy i lśniący. Pociągnął za koniec, potem puścił i rozległo się dźwięczne „tuing!”. — To gumka. Znalazłem ją, kiedy szukałem sznurków. Używałem już jej wcześniej, szefie. Bardzo użyteczna, gdy się z daleka coś rzuca.

Ciemnaopalenizna cofnął się na stryszek. Leżała tam stara latarnia na świece, ze zbitym kloszem i dawno temu zjedzoną świecą.

— Mam pomysł — powiedział. — Jeżeli możesz coś zrzucić…

Doszły ich krzyki. Szczury popatrzyły w dół.

Ludzie zbili się w gromadę przy jednej stronie wybiegu. Jeden z nich przemawiał głośno. Co jakiś czas przerywały mu wiwaty. Przez tłum głów sunęły czarne cylindry szczurołapów. Widziane z góry, były ponurymi czarnymi kleksami w ciżbie szarych i brązowych czapek.

Jeden ze szczurołapów wrzucił zawartość worka do zagrody. Widzowie ujrzeli szczury rozbiegające się w panice, jakby próbowały znaleźć kąt, w którym można się ukryć.

Tłum rozsunął się nieco i do zagrody podszedł człowiek trzymający w rękach teriera. Przy wtórze krzyków i śmiechów wpuścił psa pomiędzy szczury.

Przemienieni spoglądali na krąg śmierci i wiwatujących ludzi.

Po jakiejś minucie czy dwóch Odżywka odwróciła wzrok. Kątem oka dostrzegła wyraz mordki Ciemnejopalenizny. Może nie tylko światło z dołu powodowało, że w jego oczach paliły się ognie. Dostrzegła, jak oceniał wzrokiem pomieszczenie aż do wrót stajni. Były zamknięte. Potem odwrócił głowę do stosów siana i słomy złożonych na stryszku, a potem znowu na klatki i psy na dole. Wyciągnął zza pasa jedno z drewienek.

Odżywka poczuła siarkę — tak pachniała czerwona kula na końcu patyka. Zapałka!