— Nic ci nie jest, Śliczna? Co się stało Niebezpiecznemu Groszkowi?
Sardynki, nic nie mówiąc, klepnął Ciemnąopaleniznę w ramię i wskazał łapą.
Poprzez płomienie szedł cień…
Zbliżał się powoli między ścianami ognia. Falowanie powietrza powodowało, że wyglądał, jakby był ogromny, niczym monstrum wyłaniające się z jaskini, a potem stał się… zwykłym kotem. Z jego sierści unosił się dym. To, co nie płonęło, pokrywało błoto. Jedno oko miał zamknięte. Zostawiał za sobą ścieżkę krwi. Kulał.
Z jego mordki zwisał kawałek białego futerka.
Dotarł do Ciemnejopalenizny, ale szedł dalej, nie zaszczycając go spojrzeniem. Przez cały czas coś mamrotał pod nosem.
— Czy to Maurycy? — zapytał Sardynki.
— On niesie Niebezpiecznego Groszka! — wykrzyknął Ciemnaopalenizna. — Zatrzymaj tego kota!
Ale Maurycy stanął sam, odwrócił się i położył tuż przed nim. Delikatnie wypuścił biały tobołek na podłogę. Potrącił go raz i drugi, sprawdzając, czy się poruszy. Nic się nie stało. Kot popatrzył smutnie. Otworzył mordkę jak do ziewnięcia, wypuścił z niej obłoczek dymu. Potem złożył głowę na łapach i umarł.
Maurycemu świat wydawał się wypełniony widmowym światłem, jakie bywa przed brzaskiem, kiedy jest na tyle jasno, że można rozpoznać kształty, ale nie kolory.
Usiadł i zaczął się myć. Wokół niego kręciły się szczury. Ruszały się bardzo, bardzo wolno. Nic go nie obchodziły. Było też dwoje ludzi. Najwyraźniej uważali, że coś muszą robić, i to właśnie robili. Poruszali się w ciszy, niczym duchy. Maurycy nie musiał nic robić. To mu bardzo odpowiadało. Oko już go nie bolało, skóra też nie. Pazury nie były połamane, co oznaczało dużą poprawę od czasu, gdy im się przyglądał po raz ostatni.
Teraz, kiedy się nad tym zastanawiał, nie był całkiem pewny, co się ostatnio wydarzyło. Najwyraźniej coś wyjątkowo złego. Obok leżało coś, co miało jego kształt, niczym trójwymiarowy cień. Odwrócił łebek, kiedy w niemym świecie usłyszał jakiś hałas.
Coś poruszało się w pobliżu ściany. Niewielka postać zbliżała się do małego tobołka, którym był Niebezpieczny Groszek. Postać była wielkości szczura, ale wyglądała znacznie realniej niż pozostałe znajdujące się w pomieszczeniu szczury, a poza tym, w odróżnieniu od nich, miała na sobie czarny płaszcz.
Szczur w ubraniu, pomyślał Maurycy. Ale ten szczur nie przypominał żadnej postaci z książki o panu Króliku. Na ramieniu niósł miniaturową kosę. Spod kaptura wyłaniał się kościsty szczurzy nos i szczurza czaszka.
Ludzie biegający tam i z powrotem z wiadrami nie zwracali na tę postać uwagi. Inne szczury też nie. Czasem nawet przez nią przechodziły. Tak jakby ten szczur i Maurycy znajdowali się w innym, własnym świecie.
To Kościany Szczur, pomyślał Maurycy. Ponury Piskacz. Przyszedł po Niebezpiecznego Groszka. Po tym wszystkim, co przeszedłem? To się nie może stać! Wyskoczył w powietrze i wylądował na Kościanym Szczurze. Maleńka kosa potoczyła się po podłodze.
— No dobrze, mój panie, posłuchamy, jak przemawiasz — zaczął Maurycy.
PIII…!
Do Maurycego dotarło, że popełnił zbrodnię.
Jakaś dłoń złapała go za kark i podniosła w górę, wyżej i wyżej, a wreszcie odwróciła go do góry nogami. W jednej chwili przestał się szamotać.
Trzymał go ktoś duży, o kształcie człowieka, ale w takim samym czarnym płaszczu i z dużo większą kosą, za to z całkowitym brakiem skóry na twarzy. Mówiąc otwarcie — na twarzy brakowało po prostu twarzy, była tylko kość.
ZANIECHAJ ATAKOWANIA MOJEGO POMOCNIKA, odezwał się Śmierć.
— Oczywiście, panie Śmierć, sir! Jużzaniechałempanie! — odparł szybciutko Maurycy. — Bezproblemupanie.
NIE WIDZIAŁEM CIĘ OSTATNIMI CZASY, MAURYCY.
— Nie, sir — odparł nieco swobodniej Maurycy. — Byłem bardzo ostrożny, sir. Rozglądałem się na obie strony, zanim przeszedłem przez jezdnię i w ogóle.
ILE CI JESZCZE ZOSTAŁO?
— Sześć, sir. Sześć. Bardzo zdecydowanie sześć żyć, sir.
Śmierć wyglądał na zdziwionego.
PRZECIEŻ W ZESZŁYM TYGODNIU PRZEJECHAŁA CIĘ CIĘŻARÓWKA.
— Ledwie mnie musnęła. Udało mi się zwiać bez większej szkody, sir.
NAPRAWDĘ?
— Oj…
TO BY OZNACZAŁO, ŻE ZOSTAŁO CI PIĘĆ ŻYĆ, MAURYCY DO DZIŚ. ZACZYNAŁEŚ Z DZIEWIĘCIOMA.
— Zgoda, sir. W porządku. — Maurycy przełknął ślinę. Przecież nie mógł nie spróbować. — Więc powiedzmy, że zostały mi trzy, dobrze?
TRZY? PRZYSZEDŁEM, ŻEBY CI ZABRAĆ TYLKO JEDNO. NIE MOŻESZ STRACIĆ WIĘCEJ NIŻ JEDNO ŻYCIE ZA JEDNYM RAZEM, NAWET JEŚLI JESTEŚ KOTEM. WIĘC ZOSTAJĄ CI CZTERY.
— Ale ja chcę, żeby pan zabrał dwa — pospiesznie rzekł Maurycy. — Dwa moje i rezygnujesz z niego.
I Śmierć, i Maurycy patrzyli na Niebezpiecznego Groszka, wokół którego zgromadziło się kilka innych szczurów.
JESTEŚ PEWIEN? — zapytał Śmierć. TO JEST SZCZUR.
— Oczywiście, sir. Dlatego to wszystko stało się tak skomplikowane.
NIE MOŻESZ WYJAŚNIĆ?
— No właśnie. Nie wiem dlaczego, sir. Wszystko się poplątało.
TO BARDZO NIEPODOBNE DO TAKIEGO KOTA JAK TY, MAURYCY. JESTEM ZADZIWIONY.
— Właściwie ja też. Można powiedzieć, że jestem w szoku, sir. Chciałbym tylko, by nikt się o tym nie dowiedział.
Śmierć opuścił Maurycego na podłogę, tuż koło jego ciała.
NIE POZOSTAWIASZ MI WIELKIEGO WYBORU. SUMA SIĘ ZGADZA, NAWET JEŚLI JEST TO ZADZIWIAJĄCE. PRZYSZLIŚMY PO DWA I DWA ZABIERZEMY… RÓWNOWAGA JEST ZACHOWANA.
— Czy mogę zadać pytanie? — zapytał Maurycy, gdy Śmierć odwracał się, by odejść.
MOŻESZ NIE OTRZYMAĆ ODPOWIEDZI.
— Czy jest, być może, jakiś Wielki Kot w Niebie?
ZNOWU ZADZIWIASZ MNIE, MAURYCY. OCZYWIŚCIE, ŻE NIE MA KOTA BOGA. TO ZBYT PRZYPOMINAŁOBY… PRACĘ.
Maurycy skinął łebkiem. Warto być kotem. Nie tylko masz dziewięć żyć, ale i teologia jest dużo prostsza.
— Zapomnę o tym, prawda? — zapytał jeszcze. — Inaczej to byłoby zbyt krępujące.
OCZYWIŚCIE, ŻE ZAPOMNISZ, MAURYCY.
Świat nabrał kolorów. Maurycy poczuł, że Keith go głaszcze. Każdy kawałeczek Maurycego bolał go i mu dokuczał. Jak futro może boleć? I łapki wołały o pomstę do Maurycego, jedno oko zamieniło się w kawałek lodu, za to w płucach szalał ogień.
— Myśleliśmy, że nie żyjesz! — powiedział Keith. — Malicia miała zamiar wyprawić ci pogrzeb w kącie ogrodu. Podobno ma już czarny welon.
— W tej torbie na przygody?
— Oczywiście — odparła Malicia. — Wyobraźmy sobie, że wylądowalibyśmy na tratwie płynącej rzeką pełnych krwiożerczych…
— Tak, tak, dzięki — wymruczał Maurycy.
Śmierdziało spalenizną, dymem i brudną parą.
— Nic ci nie jest? — Keith wyglądał na zatroskanego. — Stałeś się czarnym kotem, który przynosi szczęście!
— Cha, cha, jasne, cha, cha — zaśmiał się ponuro Maurycy. Podniósł się na łapki. Każde drgnienie wywoływało ból. — Czy z małym szczurkiem wszystko w porządku? — zapytał, próbując rozejrzeć się dookoła.
— Wyglądał tak samo nieżywo jak ty, ale kiedy go nieśli, wykasłał mnóstwo błota. Nie jest z nim najlepiej, ale lepiej niż było.
— Wszystko dobre, co się dobrze… — zaczął Maurycy i nagle skrzywił się z bólu. — Nie mogę obrócić głowy — powiedział.
— Bo jesteś cały pokąsany przez szczury. — Jak wygląda mój ogon?